Samorządowcy odpowiadają, że inwestować muszą, żeby wykorzystać fundusze unijne, a wprowadzane przez resort zmiany w prawie im to uniemożliwią. I jeśli jakimś cudem zostaną wprowadzone w życie, staną się gwoździem do trumny rozwoju powiatowej Polski. Efektem będzie też – co oczywiste – wolniejszy rozwój naszej gospodarki.
Decydującym elementem w tym sporze wydają się fundusze unijne. Ich wielkość przypadająca Polsce na lata 2007 – 2013 (ponad 67 mld euro, z czego aż 16,5 mld euro w programach regionalnych) daje szansę na przeprowadzenie inwestycji na niewyobrażalną wcześniej skalę. Rząd nie może samorządom tej szansy odebrać. Tym bardziej że statystyki potwierdzają, iż to właśnie one radzą sobie z wydawaniem unijnych dotacji lepiej niż władze centralne.
Lokalni włodarze twierdzą, że sztywne powiązanie możliwości zaciągania kredytów inwestycyjnych z rocznymi dochodami nie ma sensu. I mają rację. Kiedy młody człowiek zamierza kupić mieszkanie, liczy się wyłącznie jego zdolność do obsłużenia i spłaty kredytu – co banki sprawdzają bardzo wnikliwie. Nie ma znaczenia, że jego roczne dochody nie przekraczają zazwyczaj 10 procent wartości nieruchomości, którą kupuje. Podobnie powinny być oceniane miasta – jeśli są w stanie generować nadwyżkę niezbędną do obsługi zadłużenia, jego wysokość – oczywiście jeśli jest podyktowana inwestycjami – nie powinna się liczyć.