Od kilku dni nie milkną echa rozmowy telefonicznej prezesa Sądu Okręgowego w Gdańsku z osobą podającą się za urzędnika Kancelarii Premiera. Minister sprawiedliwości chce odwołania gdańskiego prezesa. Sprawą jeszcze we wrześniu zajmie się Krajowa Rada Sądownictwa, której głos w sprawie jest konieczny.
Tymczasem dyskusja wokół sprawy Amber Gold i telefonicznej rozmowy prezesa z Gdańska jest źródłem kolejnego apelu sędziów do ministra sprawiedliwości: polityk (a więc władza wykonawcza) nie powinien nadzorować sądów ani też narzucać im prezesów.
Dziś rzeczywiście to minister sprawiedliwości przedstawia kandydata na prezesa konkretnego sądu. Kandydatura trafia pod obrady zgromadzenia sędziów. Jeśli ją ono zaakceptuje, prezesem zostaje człowiek wskazany przez ministra. Jeśli nie – sprawa trafia do KRS i dopiero jej ewentualna negatywna opinia przekreśla szanse na powołanie na funkcję. Wówczas minister wyznacza kolejnego kandydata i cała procedura się powtarza. Środowisko zgodnie twierdzi, że ma już dość takiego nadzoru.
– Im większy wpływ ministra sprawiedliwości na ten wybór, tym większa później zależność – uważa sędzia Maciej Strączyński, prezes Stowarzyszenia Sędziów Polskich Iustitia. Przekonuje, że wszystkim wyszłoby na dobre, gdyby to pierwszy prezes SN sprawował taki nadzór. Jednym z argumentów przemawiających za tym rozwiązaniem jest uniezależnienie sądownictwa od wpływu polityków.
– Przełożonym każdego sędziego, w tym też prezesa, powinien być przedstawiciel władzy sądowniczej, a nie wykonawczej, jak minister i premier – uważa.