Każdy prawodawca dbający o dobro publiczne musi troszczyć się o zachowanie wierności pierwszym, fundamentalnym zasadom wspólnoty politycznej. Starożytni mówili często, że pierwsze prawo pochodzi od bogów. W systemach demokratycznych, wciąż narażonych na zmianę, na nagłe i nieprzewidziane zwroty opinii publicznej, funkcję fundamentu spełniają konstytucja i broniący jej sędziowie.
Pełniąc tak ważną funkcję, mogą jednak ulec podwójnej pokusie. Po pierwsze, zamiast strzec i pilnować praw, grozi im, że sami zaczną je tworzyć. Przestając być strażnikami, staną się władcami; nie ponosząc odpowiedzialności przed wyborcami, zaczną podejmować decyzje polityczne. Po drugie zaś, mając tak wielki wpływ na prawodawstwo, mogą stać się łatwo nie rzecznikami interesu wspólnego, ale obrońcami status quo, przedstawicielami partykularnych interesów grup politycznych i społecznych.
Tekst, który publikujemy dziś w „Rzeczpospolitej”, pokazuje, że polscy sędziowie niekiedy ulegają obu tym pokusom. Choć członkowie Trybunału Konstytucyjnego mają podobne kompetencje formalne, zakres wiedzy, doświadczenia i znajomość reguł prawa, to potrafią prezentować całkiem odmienne opinie.
Można mieć zatem wrażenie, że niektóre decyzje Trybunału– choćby dotyczące lustracji, dostępności do wiedzy zawartej w teczkach IPN, pozbycia się dziedzictwa komunizmu – miały charakter polityczny. Wynikały nie z bezstronnego namysłu nad duchem i literą prawa, ale z uwikłania części sędziów – tak faktycznego, jak i mentalnego – w dawny ustrój.
To podejrzenie staje się tym bardziej uzasadnione, że członkowie Trybunału nie mają zwyczaju tłumaczyć swoich decyzji, a każdą próbę krytyki traktują jako zamach na swoją niezawisłość. Przykład? Po wyroku w sprawie ograniczenia dostępu dziennikarzy i naukowców do akt IPN i oddaleniu przez Trybunał jego wniosku o wyłączenie trzech sędziów rzecznik praw obywatelskich Janusz Kochanowski uznał, że była to klęska Trybunału. Powiedział też, że Trybunał naruszył zasadę bezstronności. I co? I nic.