Francuz 15 miesięcy temu zdobył Pałac Elizejski, obiecując budowę nowej Unii i rozwinął tę myśl w przemówieniu na Sorbonie we wrześniu. W Berlinie uważa się, że bez niego Francją rządziłaby Marine Le Pen, a Wspólnoty by już nie było. Dlatego kanclerz chciała sprawić wrażenie, że wychodzi naprzeciw ideom Emmanuela Macrona.
Ale też Angela Merkel musi dziś wykazać, że Europa odnosi sukces, aby zatrzymać rosnące poparcie dla skrajnie prawicowej Alternatywy dla Niemiec (AfD) i ulegnie szantażowi eurosceptycznym koalicjantom z bawarskiej CSU. No i kanclerz nie wolno oddać inicjatywy populistycznemu rządowi Włoch.
Dlatego we wtorek z ust Merkel padły trzy słowa, na które tak czekał Macron: budżet strefy euro. Ale poza hasłem nie ma to wiele wspólnego z oczekiwaniami Paryża. Francuzi liczyli na setki miliardów euro rocznie, zaś Berlin zgadza się na kilkadziesiąt miliardów euro na siedem lat. To około 6–7 mld euro rocznie (konkretnych liczb brak), nawet nie 0,05 proc. PKB strefy euro. Co więcej, pieniądze są mocno teoretyczne. Część z nich ma być przeznaczona na „stabilizację” krajów, którym grozi bankructwo: czasowe finansowanie ich składki do budżetu do Unii oraz świadczeń dla bezrobotnych, oczywiście pod warunkiem późniejszego zwrotu pożyczki. Przykład Grecji, która dostała w czasie kryzysu 320 mld euro wsparcia, pokazuje jednak, że w chwili paniki trzeba większego wsparcia i w końcu dostaje je nie upadający kraj, ale wierzyciele.
Reszta nowego budżetu miała pomóc w poprawie konkurencyjności słabszych krajów: szkolenia zawodowe czy rozwój nowych technologii. A więc programom, których od lat trudno wykorzystać z funduszy strukturalnych takim krajom, jak Grecja czy Portugalia.
Na razie nie wiadomo też, kto miałby finansować nowy budżet. Jeden z pomysłów, podatek od transakcji finansowych, jest dyskutowany od miesięcy bez skutku.