Kryzys oczyszcza gospodarkę

W imię społecznej wrażliwości powinniśmy dziś ciąć transfery socjalne i rezygnować z pozornych pakietów ratunkowych. Trzeba zrobić wszystko, aby szybko wzmocnić mechanizmy rynkowe – pisze publicysta

Aktualizacja: 23.06.2009 01:39 Publikacja: 23.06.2009 01:38

Kryzys oczyszcza gospodarkę

Foto: Fotorzepa, Seweryn Sołtys Seweryn Sołtys

Jesteśmy podzieleni. Nie na biednych i bogatych. Nie na tych z ZOMO i tych, co stali naprzeciwko. Polaków różni stosunek do państwa. Czy ma roztaczać nad nami opiekę i troszczyć się o codzienne problemy, czy może tylko administrować i nie przeszkadzać nam w samorealizacji?

To najważniejsza debata ze wszystkich, które toczą się dziś w kraju. Kiepsko uświadomiona, ale wszechobecna. Rozgrzewa kolejki do lekarza, państwowe uczelnie, emerytów w sile wieku i nawet prywatne firmy liczące na rządowe wsparcie.

[srodtytul]Fałszywe sygnały[/srodtytul]

W tym roku deficyt budżetowy może wynieść 40 mld zł. Dwa razy więcej, niż planowano przed kryzysem. Czy rząd będzie łatać dziurę, redukując nieproporcjonalnie wysokie wydatki socjalne, czy podnosząc podatki, składki zdrowotne i zwiększając zadłużenie państwa? Decyzja jest trudna, ale wybór prosty. Wierzymy albo w kapitalizm, albo w socjalizm. [wyimek]Kapitalizm nie jest tylko po to, żeby rosła wydajność fabryk i ludzie szybciej się bogacili. Ostatecznym celem jest wolność indywidualna i demokracja [/wyimek]

Za kilka dni, może tygodni rząd będzie musiał zdecydować, po której stronie stoi. Program „Polska 2030” nie rozstrzygnie się gdzieś tam w abstrakcyjnej przyszłości, ale tu i teraz. Albo rząd będzie dalej brnął w zwiększanie podatków i dla politycznego spokoju mnożył deficyt budżetowy, albo zdecyduje się na wzmacnianie mechanizmów rynkowych i redukcje wydatków.

Presja jest ogromna. Padające firmy, problemy z kredytami i to, co najgorsze – kolejki do pośredniaka. A tabloidy swoje: „Zróbcie coś”; „Ludzie tracą wiarę” „Dość gadania”. Rząd ma być odpowiedzialny za bezpieczeństwo finansowe każdego Polaka. Ma być mędrcem, któremu płacimy za opiekę i zdjęcie nam z głowy codziennych trosk.

My, liberałowie, wiemy, że to nie rząd jest gwarantem bezpieczeństwa, tylko wzrost gospodarczy. Czyli coś, czego rząd nie jest w stanie zadekretować. Przeciwnie, nadmierna troska państwa powoduje spowolnienie gospodarcze. Wydatki na pomoc upadającym firmom, wykup starych aut, żeby zapewnić produkcję nowych, dopłaty do kredytów, ociąganie się z prywatyzacją, żeby nieudolni menedżerowie i nikomu niepotrzebni pracownicy czuli się bezpiecznie – te wszystkie działania wymierzone w wolny rynek i kapitalizm odbywają się kosztem rozwoju innych, zdrowych segmentów gospodarki.

Trzy miesiące po spektakularnej akcji wykupywania starych aut w Niemczech sprzedaż samochodów w Europie znowu gwałtownie spada. Dziś to jest 5 proc. poniżej zeszłorocznej sprzedaży, ale spodziewany spadek po ostatecznym wygaśnięciu planu stymulacyjnego to 11 – 14 proc.

Wszyscy, którzy mieli kupić samochody, korzystając z rządowych dotacji, teraz nieprędko zdecydują się płacić pełną rynkową cenę. Efektem rządowej interwencji może być wieloletnia zapaść i drugi kryzys motoryzacyjny. Jaki będzie efekt dopłat do kredytów rodzinnych w Polsce? Rynek nieruchomości został zmanipulowany. Rosną ceny najtańszych mieszkań, tworząc sztuczne bariery i śląc fałszywe sygnały do deweloperów.

[srodtytul]Silniki nieustannie wymieniane[/srodtytul]

Efektów bezmyślnej troski będzie przybywało w miarę, jak kończą się pieniądze z pakietów stymulacyjnych. Ale już dziś wiemy, że rządy, które na początku kryzysu wzięły na siebie rolę opiekuna, mają gorsze wyniki. Bezrobocie w USA czy Wielkiej Brytanii mimo miliardów wpompowanych w gospodarkę, zamiast hamować, przyspiesza. A mimo to nie fałszywa hojność urzędników, tylko kapitalizm oskarżany jest o hamowanie wzrostu gospodarczego.

Faktycznie, patrząc na ogrom destrukcji, na niewypłacalne firmy, które jeszcze pół roku temu uchodziły za ostoje kapitalizmu, banki walczące o życie i zwykłych ludzi nienadążających ze spłatami kredytów, trudno nie zadać sobie pytania, czy system nie wymaga wymiany silnika.

Otóż system nieustannie wymienia swoje silniki. Wybitny austriacki ekonomista Joseph Schumpeter opisał to zjawisko już 80 lat temu. W „Niestabilności kapitalizmu” pisał o „kreatywnej destrukcji”, o kruchej naturze rynku. Kryzys jest immanentną częścią rynku i – co więcej – jego błogosławieństwem. Destrukcja oczyszcza system. Miejsce wszechwładnych koncernów zajmuje młodsza konkurencja, stagnację zastępuje kreatywność, rutynę nowa technologia.

Wszyscy cierpimy, ale przy okazji pojawiają się nowe możliwości dla tych, którzy wcześniej nie mieli szans przebić się przez zastygłe struktury. W naturze każdego, kto odniósł sukces, jest podciąganie drabiny i blokowanie dostępu tym na dole. Kryzys burzy ten spokój. To gwarancja, że nikt nie może się uwłaszczyć na swoim dobrobycie i ograniczać wolność innym.

Kapitalizm nie jest tylko po to, żeby rosła wydajność fabryk i ludzie szybciej się bogacili. To tylko środek. Wzrost gospodarczy daje nam niezależność ekonomiczną i tym samym chroni nasze indywidualne prawa. Kreatywna destrukcja gwarantuje, że te prawa nie zostaną ograniczone do jednej grupy społecznej. To nie dobrobyt zawdzięczamy demokracji – dowodził Schumpeter – tylko demokrację zawdzięczamy dobrobytowi i niezależności ekonomicznej.

[srodtytul]Posiadacze to obywatele[/srodtytul]

Rewolucja angielska w 1688 roku potrzebowała czegoś więcej niż ucieczki króla Jakuba II Stuarta do Francji. Bez „commercial society”, bez silnych instytucji wolnego handlu i ochrony własności skończyłaby się najwyżej koronacją Wilhelma III Orańskiego. Parlament, żeby uzyskać niezależność, potrzebował wolnego rynku – mechanizmu, który zjednoczyłby całe społeczeństwo. Anglia nie potrzebowała nawet konstytucji, wystarczyła nadzieja na pomnażanie dobrobytu.

Co z tego, że 100 lat później Polska miała swoją piękną konstytucję trzeciomajową? Miała demokrację, ale dla większości obywateli to było abstrakcyjne pojęcie. Nie potrafiliśmy zjednoczyć wszystkich mieszkańców Rzeczypospolitej wokół wspólnych i jasnych materialnych korzyści.

W tym samym czasie Francuzi zburzyli Bastylię i też nadali obywatelom prawa. Nie musieli, jak my, bać się Moskwy, ale bez rynkowych fundamentów i tak pogrążyli się w niemocy. Francja miotała się od jednego szaleńca do drugiego. Potem zmieniały się kapelusze i tytuły dyktatorów, armia francuska podeszła pod Moskwę, ale społeczeństwo pozostawało biedne i zniewolone.

Wielka rewolucja potrzebowała jeszcze dwóch kolejnych rewolucji i dopiero ta trzecia w 1848 roku zapewniła wolności rynkowe. Z nimi pojawił się wzrost gospodarczy, rozkwit burżuazji. To był początek silnej i demokratycznej Francji. Dlatego że na straży stała – nie armia, nie konstytucja – wspólny interes obywateli posiadaczy.

[srodtytul]Całkiem spory spisek[/srodtytul]

Gdyby w 1989 r. za obaleniem komunizmu nie poszła wielka wolnorynkowa reforma Leszka Balcerowicza, to nie wróżyłbym sukcesów polskiej demokracji. Obserwując kakofonię naszej sceny politycznej, szybko zrozumiemy, że to nie Sejm, tylko wiara milionów Polaków, że teraz żyje się im lepiej i mogą się bogacić, chroni demokrację. Czy ktoś kiedyś myślał inaczej?

Fareed Zakaria w głośnej ostatnio książce „Postamerykański świat” opisuje fascynujący postęp demokracji w Indiach. Ostatnie 20 lat globalizacji, systematycznie rosnący dobrobyt umacniał system parlamentarny, zaufanie do demokratycznych rządów, a z nim prawa człowieka i wolności osobiste.

Kapitalizm i wzrost gospodarczy to też upowszechnienie wykształcenia, postępująca urbanizacja i – jak w „Foreign Affairs” pisze prof. Michael Mandelbaum – „to jedyna przesłanka do zrozumienia, dlaczego w jednych państwach kwitną, a w drugich zamierają społeczeństwa obywatelskie”. To jest kolejny etap zamożności i samorealizacji. To możliwość stwierdzenia: stać mnie na to, żeby poprawiać byt innych i świat wokół mnie, żeby czerpać satysfakcję z dobrobytu innych.

Zabawne, że ta sama lewica, która ubolewa nad brakiem więzi społecznych i postaw obywatelskich w Polsce, z taką łatwością potępia kapitalizm. Domaga się rozmontowania mechanizmów rynkowych, bez których ta altruistyczna rzeczywistość nigdy się nie rozwinie.

W lewicowych hasłach znajdziemy dziś całe mnóstwo niedorzeczności. Jak choćby popularne ostatnio personalizowanie odpowiedzialności za kryzys. Obwinianie maklerów za to, że myśleli tylko o swoich bonusach, zamiast zachęcać ludzi do rezygnowania z ryzykownych inwestycji. Deweloperów, że budowali bez opamiętania. Korporacyjnych bossów, że przyznawali sobie wielomilionowe premie. Bankierów, że za dużo i za łatwo udzielali kredytów. Polityków o deregulacje dla uzyskania sztucznego wzrostu gospodarczego i chwilowego poklasku. Jakby istniała w świecie grupa ludzi – całkiem spory spisek – którzy dla zysku wepchnęli nas w tę przepaść. Jak oni mogli nam to zrobić?

Czy faktycznie ktoś zaplanował, cynicznie wywołał ten kryzys? Frank Knight, człowiek, który nigdy nie skończył liceum, ale współtworzył chicagowską szkołę ekonomii, w 1921 opublikował głośne studium „Ryzyko, niepewność i zysk”. To fascynująca opowieść o tym, w jaki sposób firmy podejmują decyzje: intuicyjnie, przez przypadek, bez wystarczającej wiedzy lub mając do dyspozycji zbyt wiele zmiennych. Nawet działania uważane za rutynowe są nieprzewidywalne w skutkach, bo w każdej chwili mogą być poddane próbom, których nikt wcześniej nie rozważał.

Od tamtej pory teoria chaosu w biznesie po wielekroć została przetestowana. „Knightowska niepewność” to termin, który pojawia się dziś przy nawet najbardziej zaawansowanych komputerowych symulacjach oceniania stopnia ryzyka. To prawda, że dwóch amerykańskich uczonych zapowiadało obecną katastrofę gospodarczą. Ich nazwiska powtarzane są dziś jako dowód na to, że świat korporacyjny wiedział.

Ale jeżeli tak, to dlaczego najbardziej przebiegli gracze – największe banki – pierwsi polegli w tym kryzysie? Szkoda też, że ktoś nie prześledził, ile razy inni ekonomiści, teoretycy i praktycy wieścili kryzysy, których nigdy nie było. Od 1997 r., od ostatniego wielkiego azjatyckiego kryzysu niemal co roku czytaliśmy katastrofalne prognozy. Te ostatnie się sprawdziły, ale na setki ekonomistów tylko dwóch mówiło co innego.

[srodtytul]Spokój za wolność[/srodtytul]

Jednym z najbardziej wyświechtanych haseł lewicy jest dziś mówienie, że to nie kapitalizm jest winny, tylko wypaczenia. Odejście od fundamentalnych wartości. Brzmi dobrze. Tylko gdzie kończy się klasyczny, a gdzie zaczyna wypaczony kapitalizm?

Lewicowi publicyści ze swadą ludzi pewnych, że tylko oni znają odpowiedź na nękające nas problemy, mówią o konieczności naprawy kapitalizmu. Pełni są przy tym emocjonalnych zwrotów o niesprawiedliwości społecznej, o chciwości i przekraczaniu granic systemu, ale ze wszystkich tych „wykładów”, które przeczytałem, nie mogę wyczytać ani jednej recepty. Ten, kto pierwszy naukowo wskaże miejsce, w którym kończy się dobry kapitalizm, gdzie ryzyko zaczyna być zbyt ryzykowne, pewnikiem dostanie Nagrodę Nobla.

W oczekiwaniu na ten dzień nam, liberałom, pozostaje dalej przekonywać świat, że największą wartością jest niezależność finansowa i wolność osobista, której jedynym narzędziem jest kapitalizm. Socjaliści nigdy nie zaproponowali alternatywy dla wolności osobistej. Co najwyżej, zapewniają nas, że bez kapitalizmu też da się żyć. W miejsce wiecznej knightowskiej niepewności i schumpeterowskiej destrukcji proponują nam spokój. Przyznają, że przy okazji ograniczą naszą niezależność, po swojemu dystrybuując bogactwo.

Może to dobra cena za zdjęcie nam z głowy tylu trosk? W końcu masy nie mają wielkich ambicji. Nie dla nich wyścig szczurów i marzenia o jachcie oceanicznym... To byłaby prawdziwa intelektualna pokusa, gdyby nie to, że jest fałszywa. Gdyby kapitalizm był tylko systemem zarządzania, a nie drogą do wolności osobistej... My wszyscy doświadczeni latami komunizmu dokładnie wiemy, jak pozorny jest spokój bez niezależności finansowej i możliwości samorealizacji.

Wiedzą to też socjaliści, zwłaszcza ci z peerelowskim rodowodem, beneficjenci tej oszukańczej transakcji: spokój za wolność. Dlatego konsekwentnie wyolbrzymiają kryzysowe zagrożenia. W rzeczywistości nie było ich tak wiele. Przez ostatnie 20 lat, przechodząc przez kolejne azjatyckie, południowoamerykańskie, rosyjskie, internetowe kryzysy świat co dziesięć lat podwajał swoje bogactwo. PKB świata w 1999 roku wynosił 31 bilionów dolarów. Dziś to są 62 biliony.

PKB na mieszkańca Polski w tym samym czasie wzrósł trzykrotnie. Świat teraz zwolni, ale za dziesięć lat możemy być jeszcze bogatsi i każdy z nas bezpieczniejszy i bardziej wolny.

Dlatego właśnie w imię ludzkich uczuć powinniśmy teraz zrobić wszystko, żeby szybko wzmocnić mechanizmy rynkowe i kapitalizm. Ciąć transfery socjalne i rezygnować z pozornych pakietów ratunkowych na rzecz konkurencyjności i przedsiębiorczości. Kapitalizm nie zagwarantuje nam spokoju, ale pozwoli szybciej przywrócić wzrost gospodarczy, a z nim większą sprawiedliwość społeczną.

[i]Autor był redaktorem naczelnym tygodnika „Newsweek Polska” i wiceprezesem wydawnictwa Polskapresse. Współpracuje z „Rzeczpospolitą”[/i]

Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości