Wczorajszą decyzję Donalda Tuska o rezygnacji z kandydowania w najbliższych wyborach można interpretować jako chęć zachowania realnej władzy. Ale trudno było nie zauważyć, że Tusk z ciężkim sercem rozstaje się z marzeniami o prezydenturze. Bo nie jest wykluczone, że w jego karierze politycznej już tego stanowiska nie będzie. Jeśli „zastępca” Tuska wygra w tym roku batalię o ten urząd dla Platformy, to za pięć lat właśnie ów zwycięzca będzie walczył o reelekcję, a nie zużyty dalszym rządzeniem premier.
Z drugiej strony prezydentura mogła Tuskowi się jawić jako złota klatka, w której zostanie zamknięty na najbliższych dziesięć lat, czyli tak naprawdę – co pokazuje los Lecha Wałęsy i Aleksandra Kwaśniewskiego – aż do politycznej emerytury. Rozstanie się z realną władzą, z możliwością wpływania na rzeczywistość i z rządem dusz w PO okazało się dla Tuska zbyt trudne. Czy premier w ostatniej chwili uciekł więc ze złotej klatki? A może kierowały nim inne pobudki?
Jego decyzja jest ryzykowna dla niego samego, bo wcale nie ma pewności, że po następnych wyborach parlamentarnych znów stanie na czele rządu. Nawet jeżeli PO wygra wybory parlamentarne, to być może będzie się musiała układać z koalicjantem i nigdy nie wiadomo, czym takie układy mogą się skończyć.
Wycofanie się Tuska z prezydenckiego wyścigu zmienia też zasadniczo układ sił i na scenie politycznej, i w samej Platformie. Do tej pory premier był jego niekwestionowanym faworytem. Wszyscy inni kandydaci byli pewni, że aby zdobyć fotel prezydenta, muszą się zmierzyć z Tuskiem. Teraz zostali bez przeciwnika. Oczywiście nie na długo, bo lada tydzień pojawi się nowy kandydat PO na ten urząd. Ale pozostali pretendenci będą musieli od nowa określić swoją strategię walki.
Szef rządu jest stosunkowo łatwym celem ataku. Gdyby w wyścigu prezydenckim zastąpił go marszałek Sejmu Bronisław Komorowski, co jest bardzo prawdopodobne, jego konkurenci będą się musieli solidnie nagłowić, by znaleźć słabe punkty tego kandydata.