Naprawdę nie wiem, skąd opinia, że Ryba pisał do śmichu. Do śmichu to u nas są politycy, felietoniści więc, nawet obdarzeni zabójczym, jak Maciej Rybiński, poczuciem humoru, muszą być śmiertelnie poważni. Nie żeby podczas lektury „Ryby ludojada" czytelnik się nie uśmiechnął, czasem nawet wybuchnął salwą szczerego śmiechu, tylko że jest to zawsze jakaś radość przez łzy. Ze łzami może przesadzam, ale wieloletniemu publicyście „Rzeczpospolitej" było do roli wesołka jak najdalej.
„Mam dość. Odchodzę od łóżka pacjenta, który i beze mnie da sobie jakoś radę, bo to wszystko jest jałowe. Bazar konsyliarski, który pełni u nas funkcję życia politycznego i intelektualnego, nie ma nic do zaoferowania poza błyskotkami z tombaku, mordobiciem i sikaniem na nogawki" – pisał Rybiński kilka miesięcy przed śmiercią. I zaraz potem tłumaczył: „Nie przemawia przeze mnie żadna gorycz osobista, bo akurat nie mam ku niej żadnych powodów. Jest to gorycz obywatelska. Wszystko, co się u nas dzieje, jakoś się rozłazi w rękach, przecieka przez palce i spływa do rynsztoka".
Dla człowieka, który nie tylko o Polsce, ale i o życiu myślał niezwykle poważnie, musiało to być bardzo bolesne. On, który szybciej i wyraźniej niż inni widział to, co nas czeka, on, który życiem publicznym po prostu oddychał, on, który wreszcie tropił i bezwzględnie tępił wszelkie przejawy głupoty, pustki i nadęcia, musiał się z tym wszystkim czuć źle.
Stare felietony czytać warto zwykle dlatego, że dają ciekawy i pełniejszy niż inne źródła obraz czasów, w których żył autor.