Pokojowa rewolucja trwa. Zaczęła się w maju w Hiszpanii i tam oraz w Nowym Jorku jest najsilniejsza, ale rozpowszechnia się już na wiele państw świata. „Oburzeni" są już w Warszawie, ale natężenia protestów w tej części Europy powinniśmy się spodziewać wiosną. Hasła są jasne i uniwersalne, wszyscy doskonale wiedzą, po co wychodzą na ulice. „Oburzeni" mówią: nie będziemy płacić za wasz kryzys, chcemy, by liczył się człowiek, a nie zysk, chcemy zwiększenia uczestnictwa obywateli w decyzjach politycznych, chcemy innych relacji między światem polityki, bankierami a zwykłymi ludźmi. We wszystkich krajach europejskich, począwszy od Hiszpanii, to się zaczęło od protestu zubożałej klasy średniej o niestabilnej sytuacji zawodowej i wątpliwych perspektywach, którą najmocniej dotknął kryzys ekonomiczny.
A co, gdy wśród „Oburzonych” znajdzie się zwabiony blaskiem kamer rewolucjonista w jaguarze i markowych garniturach. Jak Ryszard Kalisz z SLD?
To zupełnie oczywiste, że pierwsi na ulicę wychodzą ci, których coś dotyka bezpośrednio. O ile wiem, nikt oprócz posła Kalisza na marsz nie przyjechał jaguarem, to demagogia. Tak jak ja czy pan możemy protestować przeciw antysemityzmowi, nie będąc Żydami, tak Kalisz może protestować przeciw niesprawiedliwości społecznej, nigdy nie pracując na umowie śmieciowej. Nie jest ważne, kto pragnie reprezentować, ale kogo, w jakiej sprawie i czy jest skuteczny w podnoszeniu jakości życia ludzi, których ma ambicję reprezentować. „Oburzeni" w Polsce i w każdym innym kraju występują we własnym imieniu, bo sami zostali dotknięci kryzysem, ale podnoszą uniwersalne postulaty.