Historia: Pomoc z Niemiec w stanie wojennym - Krystyna Graef

Kiedy jechałam przez NRD, to w wielu miejscach wisiały moje zdjęcia z Lechem Wałęsą. Wyglądały jak listy gończe – wspomina w rozmowie z Matyldą Młocką organizatorka transportów pomocy dla Polski w czasie stanu wojennego Krystyna Graef

Aktualizacja: 12.12.2011 11:19 Publikacja: 11.12.2011 23:52

Poznań, rekonstrukcja wydarzeń stanu wojennego

Poznań, rekonstrukcja wydarzeń stanu wojennego

Foto: Fotorzepa, Bartosz Jankowski

Na początku grudnia w Warszawie odbyła się premiera filmu „Paczki Solidarności" niemieckiego reżysera Lwa Hohmanna. Opowiada on o paczkach, które Niemcy transportowali do naszego kraju w czasach PRL. Pani jest jedną z jego bohaterek. Kiedy wyjechała pani do Niemiec?

Skończyłam studia medyczne w Łodzi, a potem pojechałam na stypendium do Stanów Zjednoczonych. Tam poznałam chłopaka z Niemiec, za którego wyszłam za mąż. Zamieszkaliśmy w Niemczech, ale cały czas utrzymywałam kontakt ze znajomymi ze studiów. Kiedyś koleżanka, która pracowała w łódzkim szpitalu, opisała mi w liście swoją trudną sytuację. Była zrozpaczona. Pisała, jak ciężko jest pracować na oddziale dziecięcym.

Więcej o rocznicy stanu wojennego

Co panią najbardziej poruszyło?

Pisała, że matki, które po porodzie nie mogą karmić swoich dzieci, myślą o samobójstwie, bo w Polsce nie ma kaszek ani niczego, czym można nakarmić noworodki. Że nie ma wystarczającej ilości lekarstw ani środków czystości. Ta polska lekarka miała do dyspozycji jedną ampułkę leku dla dzieci chorych na cukrzycę. Stawała więc przed dylematem, które z dzieci powinno ją dostać. Zapytałam wtedy sama siebie: kto im pomoże, jeśli nie ja?

Rozumiem, że to był impuls, żeby zorganizować pierwszy transport.

List dostałam kilka dni przed urodzinami. Podczas imprezy wystawiłam kapelusz i powiedziałam znajomym, że nie chcę prezentów. W zamian poprosiłam o pieniądze na pomoc dla polskich dzieci. Dostałam tysiąc marek. Poszłam za to kupić mleko w proszku. Opowiadałam o akcji kolejnym osobom i tak zebrałam na pierwszą tonę milupy dla dzieci.

Niemcy chętnie przyłączali się do akcji?

Spotkałam się z niezwykłą sympatią ze strony niemieckiego społeczeństwa. Wpływały ogromne sumy pieniędzy. W 1982 roku tygodnik „Der Spiegel" podał sumę 10 mln marek niemieckich. Kupowałam za nie lekarstwa, sprzęt medyczny i środki czystości.

Na sprzęcie medycznym i kaszce dla dzieci jednak pani nie poprzestała. Co jeszcze woziła pani do Polski?

Dzieci w Polsce nie miały zabawek, a do mnie zgłosiła się dyrekcja międzynarodowych targów zabawkarskich, które odbywały się w Norymberdze. Eksponaty, które tam pokazywali, postanowili przekazać do mnie, zamiast odsyłać do producentów. Dostałam 12 tirów zabawek. Jakiś hurtownik dał nam 8 tysięcy par butów. A kiedy w Niemczech likwidowano jakiś szpital, to się tam pojawiałam i brałam rzeczy, które jeszcze były dobre, na przykład ultrasonografy, i zawoziłam je do Polski.

W pewnym momencie zaczęła pani współpracować z polską opozycją. Dostarczała pani rzeczy przydatne konspiratorom. Jak przewoziliście przez granicę radioodbiorniki czy farbę drukarską?

Staliśmy się przemytnikami. Przemycaliśmy papier, sitodruki i maszyny drukarskie. Dobrze się do tego przygotowywaliśmy. Sprawdziliśmy, gdzie przeważnie celnicy szukają tego typu rzeczy, i chowaliśmy tam, gdzie na pewno nie zajrzą. Zbiornik na paliwo był podzielony na dwie części. Na dole była farba drukarska, później dno, a na górze paliwo.

Nie było wpadki? Przecież musieliście przejechać przez dwie granice pierwszą z NRD i drugą – z PRL.

Wjechać się udawało. Ale czasami nie dostawaliśmy wizy do PRL.

Nie uwierzę, że tak po prostu przejeżdżaliście przez granicę ciężarówką pełną lekarstw.

Takich ciężarówek było zazwyczaj 15. Kiedy podjeżdżaliśmy do granicy z NRD, okazywało się, że trzeba wyładować każdą rzecz, żeby została prześwietlona rentgenem. Następnie wszystko ponownie zapakować. A w ciężarówce mieliśmy na przykład siedem ton ładunku. Taki przymusowy przeładunek trwał około pięciu godzin. Jadąc przez terytorium NRD, baliśmy się, co może nas spotkać. Później dojeżdżało się do granicy z Polską i znowu zaczynała się szopka. Transport do Polski za każdym razem trwał około 40 godzin.

Były kontrole osobiste?

Mnie zawsze robiono odprawę osobistą. Musiałam się rozbierać. Prowokowałam straż graniczną i celników bielizną, która ich zdaniem była nieobyczajna. Kiedy jechałam przez NRD, to w wielu miejscach wisiały moje zdjęcia z Lechem Wałęsą. Wyglądały jak listy gończe.

Kiedy dojeżdżaliście do Polski, czy spotykały panią szykany ze strony władz komunistycznych?

Wszystkie mieszkania, które odwiedzałam, były na podsłuchu. Dlatego nie rozmawiało się w mieszkaniu, tylko na balkonie, a kiedy rozmawialiśmy w mieszkaniu, to zawsze odkręcony był kran, żeby nie było słychać, o czym mówimy. Dostawałam też anonimowe listy z Polski, w których było napisane, że „jestem rewizjonistką, która obraża Polskę i Polaków". Na początku 1981 roku miało się jednak jeszcze poczucie względnej wolności.

Ale 13 grudnia 1981 roku wybuchł stan wojenny.

Tej nocy byłam w Polsce. Zmiana nastawienia do nas była natychmiastowa. Jak wjeżdżaliśmy na teren PRL, to celnicy byli uśmiechnięci i całkiem serdeczni. Kiedy wracaliśmy, zwracali się do nas w sposób oficjalny, nieuprzejmy i bardzo stanowczy. Chcieli się nas jak najszybciej pozbyć.

Jak pani wspomina kontakty z polskimi opozycjonistami?

We Wrocławiu, gdzie spotkałam ludzi związanych z „Solidarnością", zrozumiałam, że nie ma pomocy humanitarnej bez polityki. Bardzo ciekawe jest to, że wielu z nich działało w klubach alpinistycznych. Założyli we Wrocławiu spółdzielnię alpinistyczną. Na wizytówce mieli napisane „wykonujemy wszystkie roboty na wysokości i w podziemiu". Którejś nocy na najwyższym kominie we Wrocławiu powiesili flagę „Solidarności". Rano zadzwonili do nich z Urzędu Miasta, że ktoś powiesił flagę i proszą o jej usunięcie. Wynegocjowali z urzędem wysoką cenę za swoje usługi.

Pani działalność była niebezpieczna. Nigdy nie miała pani wątpliwości, że może nie warto tak ryzykować?

Nie. Wiedziałam tylko, że za cztery tygodnie będzie kolejny transport. To był taki trochę fanatyczny patriotyzm, w obliczu którego wszystko inne odchodziło w zapomnienie. Moim marzeniem było przebić transport holenderski, którym jechało tyle ciężarówek, że ustawione w jednej linii miały w sumie trzy kilometry. Niestety, nigdy się nie udało.

Nie brakuje pani tamtego przemytniczego życia?

Najchętniej już dziś zrobiłabym w Polsce jakąś rewolucję. Żałuję nawet, że opowiedziałam dziennikarzom o naszych metodach szmuglowania. Mogą mi się przecież jeszcze kiedyś przydać.

Krystyna Graef jest lekarzem pediatrą, mieszka w Niemczech, w latach 1981 – 1985 organizowała transporty pomocy z Niemiec do Polski

Na początku grudnia w Warszawie odbyła się premiera filmu „Paczki Solidarności" niemieckiego reżysera Lwa Hohmanna. Opowiada on o paczkach, które Niemcy transportowali do naszego kraju w czasach PRL. Pani jest jedną z jego bohaterek. Kiedy wyjechała pani do Niemiec?

Skończyłam studia medyczne w Łodzi, a potem pojechałam na stypendium do Stanów Zjednoczonych. Tam poznałam chłopaka z Niemiec, za którego wyszłam za mąż. Zamieszkaliśmy w Niemczech, ale cały czas utrzymywałam kontakt ze znajomymi ze studiów. Kiedyś koleżanka, która pracowała w łódzkim szpitalu, opisała mi w liście swoją trudną sytuację. Była zrozpaczona. Pisała, jak ciężko jest pracować na oddziale dziecięcym.

Pozostało 89% artykułu
Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości