Ale 13 grudnia 1981 roku wybuchł stan wojenny.
Tej nocy byłam w Polsce. Zmiana nastawienia do nas była natychmiastowa. Jak wjeżdżaliśmy na teren PRL, to celnicy byli uśmiechnięci i całkiem serdeczni. Kiedy wracaliśmy, zwracali się do nas w sposób oficjalny, nieuprzejmy i bardzo stanowczy. Chcieli się nas jak najszybciej pozbyć.
Jak pani wspomina kontakty z polskimi opozycjonistami?
We Wrocławiu, gdzie spotkałam ludzi związanych z „Solidarnością", zrozumiałam, że nie ma pomocy humanitarnej bez polityki. Bardzo ciekawe jest to, że wielu z nich działało w klubach alpinistycznych. Założyli we Wrocławiu spółdzielnię alpinistyczną. Na wizytówce mieli napisane „wykonujemy wszystkie roboty na wysokości i w podziemiu". Którejś nocy na najwyższym kominie we Wrocławiu powiesili flagę „Solidarności". Rano zadzwonili do nich z Urzędu Miasta, że ktoś powiesił flagę i proszą o jej usunięcie. Wynegocjowali z urzędem wysoką cenę za swoje usługi.
Pani działalność była niebezpieczna. Nigdy nie miała pani wątpliwości, że może nie warto tak ryzykować?
Nie. Wiedziałam tylko, że za cztery tygodnie będzie kolejny transport. To był taki trochę fanatyczny patriotyzm, w obliczu którego wszystko inne odchodziło w zapomnienie. Moim marzeniem było przebić transport holenderski, którym jechało tyle ciężarówek, że ustawione w jednej linii miały w sumie trzy kilometry. Niestety, nigdy się nie udało.
Nie brakuje pani tamtego przemytniczego życia?
Najchętniej już dziś zrobiłabym w Polsce jakąś rewolucję. Żałuję nawet, że opowiedziałam dziennikarzom o naszych metodach szmuglowania. Mogą mi się przecież jeszcze kiedyś przydać.
Krystyna Graef jest lekarzem pediatrą, mieszka w Niemczech, w latach 1981 – 1985 organizowała transporty pomocy z Niemiec do Polski