Minister sportu Joanna Mucha niedawno wyrzuciła zarówno swego protegowanego wicedyrektora Marka Wieczorka, jak i pracującego tam wcześniej p.o. dyrektora Damiana Drabika, który się z Wieczorkiem dogadać nie mógł.
To nie pierwsze zamieszanie wokół COS. O prywatyzacji mówi się od dawna, ale nic z tego nie wychodzi. Wprost przeciwnie, kolejni ministrowie łamią sobie na tym zęby i kariery, jak np. Tomasz Lipiec odchodzący w atmosferze łapówkowego skandalu, a Centralny Ośrodek Sportu wciąż trwa i państwo płaci. Wszystko to razem sprawia wrażenie, że COS jest perłą w koronie Ministerstwa Sportu – obiekty w atrakcyjnych miejscach, dyrektorskie posady i niewiele roboty, bo zarabiać na siebie nie trzeba, ponieważ ośrodki są zakładami budżetowymi.
COS każdy tzw. osobodzień wycenia na ok. 200 zł, z czego 120 zł płaci sportowy związek, a 60 dokłada państwo. Gdyby nie te dopłaty, obiekty mające służyć wyczynowcom już od kilku lat byłyby po prostu hotelami z dobrą sportową bazą. Pierwszym krokiem przed reformą powinna być refleksja, czy ośrodków nie jest za dużo, bo aż siedem (Warszawa z Torwarem, Władysławowo – Cetniewo, Wałcz, Spała, Giżycko, Zakopane, Szczyrk – Wisła), i czy nie lepiej byłoby zostawić tylko trzy, cztery, a pieniądze z prywatyzacji pozostałych przeznaczyć na dofinansowanie najlepszych.
Ale opór środowiska sportowego jest duży. Towarzyszy temu zwykle argumentacja, że przy prywatyzacji sport straci, bo więcej będzie w ośrodkach wesel i wczasów niż pracy na rzecz sportowców, tak jakby dziś było inaczej.
W ośrodkach COS przez lata wykuwano olimpijskie medale socjalistycznych zawodowców, którzy na garnuszku państwa przebywali na zgrupowaniach po 300 dni w roku, a następnie walczyli i wygrywali z amatorami z Zachodu trenującymi po pracy. Ówczesna nazwa – Ośrodek Przygotowań Olimpijskich – idealnie oddawała istotę sprawy. Kuźnią lekkoatletycznego wunderteamu była Spała, legendarni bokserzy Feliksa Stamma trenowali w Cetniewie, zimą wszyscy spotykali się w Zakopanem.