Poza pierwszymi minutami, kiedy znów zjadła go trema mówił w sposób potoczysty, swobodny i konkretny. Czasem nawet zbyt swobodny. Zresztą ta obserwacja dotyczy obu kandydatów. Obaj mówili zbyt szybko, bez zastanowienia. W ich wypowiedziach dało się wyczuć pospiech i pewien intelektualny nieporządek. Wrażenie to było mniejsze pod koniec debaty, kiedy znikła trema i obaj poczuli się pewniej.
Pierwsza cześć debaty moderowana przez Monikę Olejnik - zdecydowanie na korzyść Komorowskiego. Mimo sprytnego zabiegu, jakim było postawienie przed Komorowskim flagi Platformy Obywatelskiej, Duda wykazał się przede wszystkim sztuką uniku. W sprawach obyczajowych nie przedstawił stanowiska. Podobnie przy pytaniu o JOW-y, finansowanie partii i inne pomysły polityczne. Można było mieć wrażenie, że w głowie ma przede wszystkim kwestie związane z niedzielną debatą, a nie merytoryczne odpowiedzi na pytania zadawane przez Monikę Olejnik. Komorowski był zdecydowanie bardziej merytoryczny i rzeczowy.
Najważniejsze pytanie o interpretacje wypadków smoleńskich Duda zbył dość okrągłymi zdaniami o konieczności odzyskania szczątków samolotu i czarnych skrzynek, czyli dowodów w sprawie. Uchylił się od deklaracji, czy w Smoleńsku doszło do wypadku, czy zamachu. Na tym tle wypowiedź Komorowskiego była szczytem klarowności.
Poruszająca była sprawa pytania o Jedwabne i zarzuty o polską odpowiedzialność za Holocaust. Komorowski mówił otwarcie o tym, że to po części polska sprawa i przywołał w dobrym kontekście Lecha Kaczyńskiego, jako tego, który szanując żydowską tradycję nie zdecydował się na ekshumację. W odpowiedzi Duda zapowiedział powołanie specjalnej instytucji walczącej o dobre imię Polski i Polaków.
Śmiesznej pointy doczekało się pytanie o polskie godło na koszulkach sportowców. Duda zapytany przez Komorowskiego, dlaczego w tej sprawie nie głosował, odbił zarzut wizją czekoladowego orła na rocznicę niepodległości, co rzekomo miałoby kompromitować prezydenta.