Sformułowanie Szymona Hołowni o tym, że on chce „posprzątać stolik”, podczas gdy inni chcą go wywracać, jest jedną z najbardziej nieudanych metafor kampanijnych, jakie słyszałem od lat. Bo jeśli lider Polski 2050 myśli, że wyborcy wolą kelnerów od szeryfów czy chuliganów, to bardzo się myli.
Czytaj więcej
Nowe nazwiska na listach PO wzmacniają pozycję Platformy Obywatelskiej i Donalda Tuska jako lidera opozycji. Ale niosą ze sobą też spore ryzyka.
Ale nie o jeden sound-bite tu chodzi. Zdanie to pokazuje bowiem dobitnie, że Hołownia nie rozumie, co jako lider partii drugiego szeregu powinien mówić i jak się prezentować. W odróżnieniu od przywódców Konfederacji, którzy zaczęli zyskiwać na popularności właśnie od czasu, gdy zaczęli atakować z równą ostrością zarówno „lewacką” opozycję, jak i rządzące PiS. Bo tylko tak, radykalizmem i chęcią „wywrócenia stolika”, mniejsze ugrupowania mogą się przebić do opinii publicznej oraz do serc wyborców.
Byle nie przystawka
W polityce obowiązuje ta sama zasada, która rządzi w biznesie – wyróżnij się albo zgiń. Zwłaszcza dotyczy to tzw. junior-partnerów. Mają oni szansę na sukces, gdy nie są postrzegani jako przystawki do większych graczy. Nie rozumieli tego na pewnym etapie swej działalności Janusz Palikot, Ryszard Petru czy Paweł Kukiz – dwaj pierwsi stali się w opinii publicznej od pewnego momentu pomocnikami Donalda Tuska, a ten ostatni – Jarosława Kaczyńskiego. Więc zaczęli być zbędni. Po co głosować na „mniejszego”, jeśli można wybrać „większego”?
Wiele razy wyjaśniałem na łamach „Rzeczpospolitej” ewolucyjny mechanizm rządzący naszą predylekcją przyłączania się do silniejszego – towarzyszy nam od początku istnienia naszego gatunku, a zakorzeniony jest nawet w okresie wcześniejszym, naszej przedludzkiej ewolucji. Przejawia się także w polityce – właśnie skłonnością do wybierania partii większych.