Gdyby nie było aż tak wytarte, a do tego nieprzystające do powagi zdarzenia, powiedzenie „jak u Hitchcocka” idealnie pasowałoby do katastrofy smoleńskiej. Prawdziwego trzęsienia ziemi, od którego napięcie zaczęło już tylko rosnąć. Napięcie domysłów, mniej lub bardziej otwartych oskarżeń, okrutnych i podłych żartów, rozkręcającej się nienawiści. A im wyższe napięcie, tym niżej znajduje się wskaźnik pokazujący powagę polskiego państwa, równolegle ze stopniem naszej suwerenności. I tak od 12 lat.
Nie wiadomo, na jakiej podstawie w umyśle Jarosława Kaczyńskiego utwierdza się pewność co do tego, że w Smoleńsku doszło do przeprowadzonego przez Rosjan zamachu. Nie rozwiał tej wątpliwości (kolejny już) raport komisji Antoniego Macierewicza, składający się w zasadzie z wygłoszonych już w przeszłości tez. Twierdzenia o zamachu były już wygłaszane wiele razy, powstało też w celu udowodnienia tych tez kilka, sygnowanych logo oficjalnej państwowej telewizji, filmów dokumentalnych. Tak ciężki zarzut, jeśli pada tak często, a po jego wygłoszeniu nic się nie dzieje, uderza już tylko w tego, kto go wygłasza. Jest jakby oznajmionym całemu światu komunikatem: „przypatrzcie się uważnie, można nam bezkarnie zabijać prezydentów; niech wam nie przyjdzie do głowy traktować nas poważnie”.
Czytaj więcej
Lech Kaczyński prowadził w sposób konsekwentny i co najważniejsze umiał to robić, politykę zmierzającą do przeciwstawienia się rosyjskim planom, planom, które potrafił rozszyfrować, które potrafił opisać i przewidzieć- mówił w czasie przemówienia przed Pałacem Prezydenckim wicepremier i prezes PiS, Jarosław Kaczyński.
Od chwili zwycięstwa w 2015 roku, po którym w wyborczy wieczór prezes PiS oddał hołd poległym w katastrofie smoleńskiej, można było odnieść niemal wrażenie, że jest to dla niego temat zamknięty. Tak jakby to, co wydarzyło się 10 kwietnia 2010 roku, było wyłącznie jego osobistą tragedią, ewentualnie początkiem politycznej wendety, której spełnienie przyniosło odsunięcie od władzy Platformy Obywatelskiej. Nie mam na myśli rzeczywistych intencji Kaczyńskiego, ale faktyczną logikę zdarzeń, przerwaną może tylko słynnym sejmowym wybuchem, podczas którego prezes PiS mówił o wycieraniu sobie zdradzieckich mord przez tych, którzy niszczyli i zabili jego brata. Przejawów refleksji o tym, że Smoleńsk był ciosem i pozostaje wciąż zagrożeniem dla polskiego państwa – chociażby jako jątrząca się rana niepowagi i nieudolności – jakoś specjalnie w działaniach Kaczyńskiego nie widać. A przecież z 12 lat, jakie minęły od czasu katastrofy prezydenckiego samolotu, ponad połowa upłynęła pod rządami jego partii.