Marek Garztecki: Donald Trump może wygrać wybory prezydenckie w USA

Retoryka Clinton i Trumpa w sprawach polityki zagranicznej wydaje się być krańcowo odmienna, ale praktyka może się okazać zdumiewająco podobna – pisze publicysta.

Aktualizacja: 16.09.2016 21:04 Publikacja: 15.09.2016 15:39

Marek Garztecki: Donald Trump może wygrać wybory prezydenckie w USA

Foto: Fotorzepa, Rafał Guz

Gdyby tylko sugerować się doniesieniami medialnymi, można by pomyśleć, że Donald Trump niemal od początku był skazany na nieuchronna porażkę i tylko niedoinformowani amerykańscy wyborcy tego nie zauważyli.

Hilary Clinton ma pecha, że w amerykańskich wyborach prezydenckich liczą się tylko głosy Amerykanów. Gdyby areną prezydenckiego starcia był cały świat, jej zwycięstwo byłoby druzgocące. Nawet w Polsce, w kraju, w którym przeważają obecnie wśród wyborców nastoje konserwatywne, Trump w wyborczym starciu z ultraliberalną panią Clinton – jak twierdzą krajowe media – nie miałby szans.

Trumpowska wymiana korzyści

Dotychczasowe wypowiedzi Trumpa na temat polityki zagranicznej, jaką chciałby prowadzić, są dla Polski jednoznacznie niekorzystne. Oparcie tej polityki na zasadzie wymiany doraźnych korzyści (zrobimy dla was coś, jak wy zrobicie tyle samo dla nas), doprowadzony do skrajności realizm (szanujemy silnych i z nimi się układamy, mali i słabi nas nie interesują) i ograniczania militarnego i politycznego zaangażowania w świecie wyłącznie do przypadków, w których zagrożone są bezpośrednio wąsko pojęte interesy USA, krajom małym, narażonym na bezpośrednie zagrożenie ich suwerenności, nie wróży nic dobrego.

Jeśli dołożymy do tego otwarcie manifestowaną ksenofobię, antyfeminizm, niejasne interesy finansowe i wulgarne traktowanie swych politycznych oponentów, to trudno się dziwić głębokiej niechęci, jaką żywi wobec Trumpa, większość opiniotwórczych mediów amerykańskich i niemal cały amerykański establishment, nie wyłączając wpływowych członków jego własnej partii. Wielu znanych polityków republikańskich publicznie ogłosiło, że nie będzie na niego głosować. Jest rzeczą niemal pewną, że z większością działaczy partii demokratycznej, gdyby byli jego kontrkandydatami, Trump przegrałby z kretesem. Tyle, że, na swoje szczęście, walczy on o prezydenturę z osobą, która ma niemal tyle samo negatywnych wyborów (osób deklarujących, iż w żadnym wypadku na danego kandydata nie zagłosują) co on sam.

Clintonowskie mizdrzenie się do Rosji

Hilary Clinton przedstawiana jest jako zrównoważony, odpowiedzialny polityk o wielkim doświadczeniu w sprawowaniu funkcji publicznych. Tak opisuje ją większość mediów amerykańskich i niemal wszystkie, poza granicami Stanów Zjednoczonych. Nie tak, jednak, postrzega ją istotna część amerykańskiej opinii publicznej. Jej osobowość razi chłodem, jej uśmiech sprawia wrażenie sztucznego, a postępowanie sugeruje osobę ogarniętą żądzą władzy, która ma być kompensacją za lata upokorzeń, jakich dostarczały jej ustawiczne romanse i zdrady męża. Podkreślmy, że obie zarysowane tu sylwetki kandydatów są efektem medialnej prezentacji. Niewykluczone, że w kontaktach osobistych Clinton okazałaby się ciepłą, sympatyczną osobą, a Trump rozważnie kalkulującym polityczne opcje człowiekiem. W kampanii wyborczej liczy się jednak wyłącznie wrażenie, jakie odbiera potencjalny elektorat.

Przeciwnicy kandydatki demokratów dowodzą, że operacje finansowe jej rodziny tak samo grzeszą brakiem przejrzystości jak interesy kandydata republikanów. Wytykają jej też możliwe naruszenie bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych poprzez kierowanie tajnej korespondencji na prywatne konto mailowe i skłonność do drobnych kłamstewek, na których kilkukrotnie ją przyłapywano.

Z naszego, polskiego punktu widzenia są to jednak rzeczy zupełnie nieistotne. Polacy a szczególnie polscy politycy powinni uważnie określić, jakiej polityki zagranicznej w stosunku do naszego kraju, Europy Środkowo-Wschodniej, a przede wszystkim Rosji możemy się spodziewać po prezydenturze Hilary Clinton. I to jest wyjątkowo łatwe bowiem, w przeciwieństwie do Donalda Trumpa, gdzie wystarczyć nam muszą tylko jego wypowiedzi, w jej wypadku mamy czyny i to o pierwszorzędnym znaczeniu.

Trzeba przypomnieć, że Hilary Clinton osobiście i, praktycznie jednoosobowo, kształtowała politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych w pierwszej administracji Obamy. W jej otoczeniu w Departamencie Stanu nie było ani jednej silnej osobowości, ani jednego uznanego eksperta, którego można było by obarczyć współodpowiedzialnością za kolosalne, niewiarygodne wprost błędy w polityce zagranicznej USA owego okresu.

Barack Obama obejmował urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych mając minimalne doświadczenie w prowadzeniu polityki zagranicznej. Tego doświadczenia i wiedzy miała mu właśnie dostarczyć Hilary Clinton. Przypomnijmy więc jej kluczowe elementy: „reset w stosunkach z Rosją”, „zwrot ku Azji” oraz wycofanie wojsk amerykańskich z Iraku i Afganistanu. Clintonowskie mizdrzenie się do Rosji wytworzyło w przywódcach tego kraju przekonanie, że po latach bycia traktowanym na równi z Indiami, Chinami czy Brazylia, amerykańska polityka zagraniczna znowu postrzega go jako niemalże równego sobie partnera. Wydaje się rzeczą niewiarygodną, że jeszcze w lipcu 2014 roku, w czasie, gdy rosyjskie oddziały wdzierały się w głąb Ukrainy, Hilary Clinton (w wywiadzie radiowym dla sieci NPR) broniła resetu, twierdząc, że przyczynił się do złagodzenia napięcia międzynarodowego

Z kolei głównym rezultatem „zwrotu ku Azji” było ukształtowanie się przeświadczenia, że USA w swej polityce globalnej traktuje sprawy europejskie jako drugorzędne. Jednocześnie ów zwrot, nie poparty alokacją zwiększonych zasobów militarnych czy przemyślaną polityką sojuszy zwiększył tylko agresywność Chin, które zaczęły anektować niezamieszkałe wysepki na Morzu Południowo-Chińskim, budując na nich bazy wojskowe.

Wszystko to jednak blednie przy pośpiesznej, bezmyślnej rejteradzie amerykańskich sił zbrojnych z Afganistanu i Iraku. W obu przypadkach ośmieliło to dżihadystów do czasowego przyczajenia się (odtrąbionego przez Biały Dom jako „koniec wojny”) a następnie rozwinięcia szerokiej ofensywy, która zniweczyła cały wysiłek militarny poprzednich lat. Dziś, pod koniec prezydentury Obamy, dżihadyści (Talibowie i ISIS) władają w Afganistanie obszarem prawie pięciokrotnie większym niż w dniu, w którym Obama obejmował swój urząd.

Farmerzy popierają republikanów

Parę tygodni temu Trump wywołał wielkie oburzenie liberalnych mediów gdy stwierdził, że Clinton i Obama są „współtwórcami ISIS”. Tymczasem lektura „Blood Year”, najnowszej książki Davida Kilcullena udowadnia, że tego typu stwierdzenie jest uzasadnione. Oczywiście Kilcullen, jeden z największych światowych autorytetów w dziedzinie operacji antyterrorystycznych i były doradca ówczesnego głównodowodzącego amerykańskich sił w Iraku, gen. Petreusa, nie wyraża tego w tak obcesowy sposób. Udowadnia jednak, że narodziny ISIS były możliwe wyłącznie dzięki wojskowej i politycznej pustce, jaka powstała w Iraku po pospiesznym wycofaniu oddziałów amerykańskich.

Retoryka Clinton i Trumpa w sprawach polityki zagranicznej wydaje się być krańcowo odmienna, ale praktyka – w wypadku zwycięstwa republikanina – może się okazać zdumiewająco podobna.

Liberalne media (postawmy tu znak równości pomiędzy słowami „liberalne” i „anty-Trumpowskie”) prześcigają się w informacjach o kolejnych tuzach partii republikańskiej wycofujących swe poparcie dla prezydenckiego kandydata swej partii. Jakoś niewiele znajdziemy w nich wzmianek o innym, kto wie czy nie istotniejszym fenomenie – masowego przechodzenia pod flagi republikańskie farmerów oraz wyborców z wielkoprzemysłowej klasy robotniczej (określanej w stanach jako „lower middle class”). Szczególnie ci ostatni stanowili zawsze jeden z filarów społecznego zaplecza partii demokratycznej.

Donald Trump wdarł się przebojem na szczyt amerykańskiej polityki, bo wyczuł jak bardzo zmienił się stosunek do otaczającego świata wśród zwykłych obywateli Stanów Zjednoczonych. Tego wyczucia zabrakło politycznemu establishmentowi USA i sekundującym mu liberalnym mediom. Te ostatnie ciągle jeszcze opisują polityczne sukcesy sił antyestablishmentowych (a zaliczyć do nich można „Brexit”, wyborcze zwycięstwo PiS w Polsce jak i fenomen Trumpa) w kategoriach chwilowego i nie do końca wytłumaczalnego zaburzenia normalnego biegu życia politycznego. Zmian tych, co ciekawe, nie potrafiły uchwycić odpowiednio wcześnie badania opinii publicznej. Wytłumaczyć to by można postrzeganiem tych badań przez antyestablishmentowy elektorat jako część świata zamożnej wyedukowanej klasy średniej, przeciwko któremu skierowany jest jej bunt.

 

Gdyby tylko sugerować się doniesieniami medialnymi, można by pomyśleć, że Donald Trump niemal od początku był skazany na nieuchronna porażkę i tylko niedoinformowani amerykańscy wyborcy tego nie zauważyli.

Hilary Clinton ma pecha, że w amerykańskich wyborach prezydenckich liczą się tylko głosy Amerykanów. Gdyby areną prezydenckiego starcia był cały świat, jej zwycięstwo byłoby druzgocące. Nawet w Polsce, w kraju, w którym przeważają obecnie wśród wyborców nastoje konserwatywne, Trump w wyborczym starciu z ultraliberalną panią Clinton – jak twierdzą krajowe media – nie miałby szans.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Publicystyka
Jakub Wojakowicz: Spotify chciał wykazać, jak dużo płaci polskim twórcom. Osiągnął efekt przeciwny
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Publicystyka
Tomasz Krzyżak: Potrzeba nieustannej debaty nad samorządem
Publicystyka
Piotr Solarz: Studia MBA potrzebują rewolucji
Publicystyka
Estera Flieger: Adam Leszczyński w Instytucie Dmowskiego. Czyli tak samo, tylko na odwrót
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Publicystyka
Maciej Strzembosz: Kto wygrał, kto przegrał wybory samorządowe