Gdyby tylko sugerować się doniesieniami medialnymi, można by pomyśleć, że Donald Trump niemal od początku był skazany na nieuchronna porażkę i tylko niedoinformowani amerykańscy wyborcy tego nie zauważyli.
Hilary Clinton ma pecha, że w amerykańskich wyborach prezydenckich liczą się tylko głosy Amerykanów. Gdyby areną prezydenckiego starcia był cały świat, jej zwycięstwo byłoby druzgocące. Nawet w Polsce, w kraju, w którym przeważają obecnie wśród wyborców nastoje konserwatywne, Trump w wyborczym starciu z ultraliberalną panią Clinton – jak twierdzą krajowe media – nie miałby szans.
Trumpowska wymiana korzyści
Dotychczasowe wypowiedzi Trumpa na temat polityki zagranicznej, jaką chciałby prowadzić, są dla Polski jednoznacznie niekorzystne. Oparcie tej polityki na zasadzie wymiany doraźnych korzyści (zrobimy dla was coś, jak wy zrobicie tyle samo dla nas), doprowadzony do skrajności realizm (szanujemy silnych i z nimi się układamy, mali i słabi nas nie interesują) i ograniczania militarnego i politycznego zaangażowania w świecie wyłącznie do przypadków, w których zagrożone są bezpośrednio wąsko pojęte interesy USA, krajom małym, narażonym na bezpośrednie zagrożenie ich suwerenności, nie wróży nic dobrego.
Jeśli dołożymy do tego otwarcie manifestowaną ksenofobię, antyfeminizm, niejasne interesy finansowe i wulgarne traktowanie swych politycznych oponentów, to trudno się dziwić głębokiej niechęci, jaką żywi wobec Trumpa, większość opiniotwórczych mediów amerykańskich i niemal cały amerykański establishment, nie wyłączając wpływowych członków jego własnej partii. Wielu znanych polityków republikańskich publicznie ogłosiło, że nie będzie na niego głosować. Jest rzeczą niemal pewną, że z większością działaczy partii demokratycznej, gdyby byli jego kontrkandydatami, Trump przegrałby z kretesem. Tyle, że, na swoje szczęście, walczy on o prezydenturę z osobą, która ma niemal tyle samo negatywnych wyborów (osób deklarujących, iż w żadnym wypadku na danego kandydata nie zagłosują) co on sam.