Przekonanie Kremla do czegokolwiek jest trudne niezależnie od okoliczności. A w tym wypadku okoliczność jest bardzo niesprzyjająca. Żądanie odsunięcia od władzy dotyczy polityka wyjątkowo dla Kremla istotnego. Dzięki poparciu udzielonemu Asadowi niewielkim w sumie kosztem militarnym Rosja wróciła na wielką scenę polityki bliskowschodniej i światowej, a także przywróciła swoim obywatelom dobre mocarstwowe samopoczucie.
W przeddzień przyjazdu do Moskwy Tillerson powiedział w imieniu najważniejszych państw świata zachodniego (czyli G7), że „rządy rodziny Asadów dobiegają końca". I Rosja musi wybrać: czy zostaje z syryjskim dyktatorem, Hezbollahem i ajatollahami z Teheranu, czy też troszczy się o przyszłość Syrii wraz z Zachodem.
Sposób, w jaki Tillerson (dyplomata od paru miesięcy) powtórzy to Siergiejowi Ławrowowi (szefowi dyplomacji Rosji od 13 lat), a może i samemu Władimirowi Putinowi (ponad 17 lat na Kremlu), będzie testem dla nowej polityki zagranicznej USA, która zaczęła się rodzić ledwie tydzień temu, po ataku chemicznym syryjskich wojsk rządowych na kontrolowane przez rebeliantów miasto Chan Szejchun. Donald Trump ukarał trzy dni później dyktatora, ostrzeliwując jego bazę.
Asad stał się wrogiem numer jeden Waszyngtonu. Stosunek do niego zaczyna decydować o postawie USA wobec innych krajów. Pozytywnym skutkiem ataku na syryjską bazę jest skupienie się całego szeroko pojętego Zachodu wokół Ameryki Trumpa. Z tym że spotkanie ministrów spraw zagranicznych G7 pokazało, że najważniejsze państwa UE są za odsunięciem Baszara Asada, ale jednocześnie przeciw karaniu Kremla za wspieranie jego zbrodni. Czy zniechęci to Tillersona do zaprezentowania pryncypialnej postawy w Moskwie? Miejmy nadzieję, że nie. ©?