Aczkolwiek Sokratesa mogła większość skazać na wypicie cykuty. Dlatego całkiem słusznie ojcowie założyciele Stanów Zjednoczonych jakoś rzadko powoływali się na przykład ateńskiej demokracji, a dużo częściej na przykład republikańskiego Rzymu.
Zresztą nie za bardzo mogliby się na Grecję powoływać, bo nawet najwięksi greccy filozofowie demokrację krytykowali. I Platon, i Arystoteles twierdzili, że rządy „labros stratos" (popędliwego tłumu) prędzej czy później skończą się tyranią. Wcale nie w drodze politycznego przewrotu, tylko ewolucyjnie. Zaczyna się wszystko od tyranii większości, która uznaje, że z mniejszością może robić, co chce. A potem któryś z demagogów, pozyskując poparcie tej większości, sam zaczyna robić, co chce, już ze wszystkimi. Problem jest taki, że większość dostrzega to wolniej niż mniejszość, która wcześniej była już wprawiona w przeciwstawianiu się woli większości.
Przypomnę więc większości, że „inni nie mogą na nas nakładać zobowiązań większych niż te, które my na zasadzie wzajemności możemy na nich nałożyć". To już Immanuel Kant napisał. Ale kto by czytał dziś jakiegoś tam Kanta. O jeszcze starszych Arystotelesie i Platonie już nie wspominając. Większość więc narzuca mniejszości coraz większe ograniczenia i nakłada na nią coraz więcej obowiązków. Czasami nie jest to większość arytmetyczna, tylko „wokalna" – ta głośniejsza. Niedługo pewnie sięgnie po cykutę. Oczywiście nie taką samą, jaką podano Sokratesowi. Dziś cykuta ma charakter „wykluczenia", po które sięga się coraz częściej i coraz bardziej ostentacyjnie. Ta większość arytmetyczna oczywiście może przegłosować nałożenie wysokich podatków progresywnych na mniejszość. Ale większość wokalna przeciwników takich podatków chciałaby z debaty w ogóle wykluczyć.
Dlatego zdziwiłem się trochę, czytając, że „młodzi już nie chcą własności", że postanowili „odrzucić ten balast", który „staje się źródłem kłopotów". Ale coś mnie tknęło, zanim opowiedziałem o tym dobrym przykładzie swoim dzieciom, i poczytałem więcej o nowym trendzie socjologicznym panującym wśród młodych (udających) lepiej wykształconych z dużych miast. I się okazało, że na własność różnych dóbr to może i oni nie chcą mieć, ale za to chcą mieć do nich „dostęp". A żeby go mieć, trzeba mieć za co. I okazało się, że potrzebny jest im jednak dostęp do pieniędzy.
Z drugiej jednak strony zdziwiony stosunkiem do własności nie jestem. Istnieje przecież ścisły związek między własnością i wolnością. A młodzi jakoś od tej wolności uciekają – tak jak to opisał Fromm. To po co im własność?