Tomasz Kowalczuk: Maczugi i sztandary

Retoryka polexitowa ma się dobrze, bo i tak wiadomo, że Polacy nie chcą wyjść z Unii. Ale czy wszystko nie zaczyna się od słów? – pyta publicysta i wykładowca.

Publikacja: 03.10.2021 17:59

Tomasz Kowalczuk: Maczugi i sztandary

Foto: AdobeStock

Badania wciąż potwierdzają zdecydowaną wolę Polaków pozostania w Unii Europejskiej. Piszę „wciąż", bo liczba chętnych do podążania drogą marszałka Ryszarda Terleckiego, europosła (sic!) Patryka Jakiego czy ministra Janusza Kowalskiego jednak rośnie. Jeśli porównać wyniki sondaży, to mniej więcej w tym samym okresie rok temu zwolenników twardego polexitu – przez analogie do „twardego lądowania" – było, w zależności od badań, od 7 do 11 proc. Dziś jest ich już ponad 18 proc. To wciąż mało. „Euroentuzjazm" (a może tylko „eurorealizm") w Polsce nadal ma się dobrze. Większość polityków i komentatorów nawet zaokrągla w górę tę liczbę, standardowo mówiąc o 20 proc. zdeklarowanych przeciwników Unii przeciw 80 proc. chcących „okupacji brukselskiej" i uważając, że to bardzo mało. Być może właśnie dlatego bagatelizujemy polityczną frazeologię o dumnej suwerenności, bo teren wydaje się bezpieczny. Nie zachodzi obawa, że w razie jakiegoś referendum słowo stanie się ciałem, a paliwo do politycznego mącenia w narodowej kadzi będzie całkiem skuteczne. Wracając jednak do przytoczonych liczb, warto pokazać, że w ciągu niecałego roku Polaków marzących o drodze brytyjskiej – nie ma bowiem żadnych powodów, byśmy się z Wielką Brytanią nie mogli mierzyć – jest średnio 50 proc. więcej, choć 50 proc. małego to nadal mało.

Cyniczne harce

Frazeologia polityczna bardzo często odwołuje się do emocji i pojęć, których posługujący się nią politycy wcale nie chcą i nie akceptują, ale wiedzą, że w określonej części ich elektoratu ta frazeologia będzie niczym miód na duszę. Tak na przykład kandydat Andrzej Duda grzmiał, że ludzi w Polsce zmusza się do pracy „aż do śmierci", żeby tuż po wyborach radzić Polakom, żeby jednak nie odchodzili na emerytury odpowiednio w wieku 60 i 65 lat i pracowali dalej, czyli... aż do śmierci. Nie wykluczam ewentualności, że wśród tuzów polskiej polityki głoszących bunt antybrukselski są też tacy, którzy mówią z głębi serca i z pozostałości rozumu, ale większość frazeologii suwerenności używa tylko jako cynicznych harców politycznych.

W historii wiele jest jednak przykładów, że frazeologia stawała się bardziej skuteczna, niż autor miał na przebiegłej myśli. Władza wiąże się z poczuciem prometejskiej wizji, demiurgicznej siły, reżyserii społecznej, architektury politycznej i nie tylko tacy jak Paweł Kukiz polityczni stratedzy pozostawali na końcu tylko z poczuciem. Pobudzone nuty, ambicje, resentymenty, oczywiste i niezbywalne prawa, rachunki krzywd drzemiące w społecznych czeluściach, podlane stosunkowo niewielką dawką politycznej frazeologii zaczynały kiełkować w niepamięci zbiorowej, rozrastać się i mutować poza władzą tych, którym się wydawało, że zawsze i wszędzie nad nimi zapanują w odpowiednim momencie. Na koniec sytuacja się zwykle odwraca i logika dziejów, uwolnionych sił albo rozjeżdża autorów, albo zmusza ich do płynięcia z narastającą falą w obronie nawet już nie tylko własnej pozycji i kariery, ale nierzadko własnego życia w obliczu stawianych gilotyn.

Stabilność jako pozór

Zawsze zatem miałem dużą dozę sceptycyzmu wobec tłumaczeń różnych działań logiką polityczną, a w szczególności logiką przedwyborczą. Pamiętam premiera Leszka Millera, który bagatelizował w ten sposób wypowiedzi Eriki Steinbach i jej relacje z kanclerz Niemiec w okresie wyborczym. Dziś premier Mateusz Morawiecki tak nam – maluczkim, bo chyba jednak nie sobie – racjonalizuje stanowisko Czechów w sporze o Turów. Czechów, którzy przecież stanowią część wielkiej grupy państw, które pod przewodem Polski... Pamiętacie? Być może nie ma już takich polityków, którzy potrafią wyzwalać się z konieczności politycznej i nie schlebiać prostym czy prostackim emocjom oraz rozumowaniom. Być może nie ma już takich społeczeństw, które doceniałyby takich przywódców. Trzeba jednak pamiętać, że stabilna Europa może być wyłącznie pozorem, który ugłaskał tylko zadawnione resentymenty, skoro politycy w różnych krajach co raz czynią z nich paliwo wyborcze.

Mój siedmioletni syn zadał mi pewnego dnia zaskakujące pytanie: z kim Polska toczy wojnę? Najpierw mnie to pytanie ubawiło, ale szybko okazało się, że ewentualna odpowiedź nie jest prosta. Z Rosją. To pewne. Z Niemcami niby nie, ale... z Czechami o wielką dziurę, z Anglią o chrześcijański gest na boisku, którym nikomu krzywdy nie robią, no i z Unią Europejską w całości. Nic bowiem nie konsoliduje wokół władzy bardziej niż wróg.

Hedonistyczny dobrobyt

Frazeologia antyunijna, czy mocniej polexitowa, rozkwita w sposób godny eposu. Marszałek Terlecki przewiduje konieczność szukania dramatycznych rozwiązań, bo w Polsce nie znamy pojęcia spokoju za wszelką cenę. Szczególnie, że i ta cena wcale nie jest tak atrakcyjna. Jak wylicza Patryk Jaki, jesteśmy pod kreską, a i tak od dawna wiadomo, że to, co dostaliśmy, zaraz potem musieliśmy oddać różnym obcym korporacjom. Na domiar złego – jak twierdzi w końcu profesor – Unia chce nam dyktować, jak wygląda rodzina i w ogóle miesza się w sprawy, które należą tylko do nas, np. w kwestii „czy chłop na babie, czy baba na chłopie". Nie, nie do Pani ani do Pana. Do nas, czyli do państwa w całości. Bo jakby ktoś chciał jednak upomnieć się o swoje indywidualne prawa do różnych światopoglądów, to już będzie fałszywa interpretacja i może mieć kłopoty, choćby nie posyłając dziecka na religię w szkole. Unia chce nam urządzać nasze sądownictwo, kiedy wiadomo, że Unia może nam co najwyżej zbudować autostrady, bo łaski nam nie robi. I to wszystko są „niebywałe (ulubione impresywne słowo Prezesa) ingerencje godzące w naszą – tę niezdefiniowaną, ale emocjonalnie oczywistą – suwerenność". Być może nie jest to ingerencja militarna, ale dyktat ekonomiczny, prawny, a nade wszystko światopoglądowy, który jest jeszcze bardziej podstępny i niebezpieczny, bo systematycznie przekupuje Polaków pustym hedonistycznym dobrobytem.

Pustka kontra naród

Osobiście, niestety, mam wiele gorzkich refleksji na temat tego hedonizmu europejskiego i tej pustki, ale poważnej filozoficznej dyskusji na ten temat nie widać nawet śladu. Podobnie nikt nie zadaje pytania, co właściwie znaczy dziś suwerenność? Jak jest możliwa suwerenność we współczesnym świecie? Pustka, hedonizm z jednej strony, a suwerenność, patriotyzm, naród z drugiej to pojęcia-maczugi lub pojęcia-sztandary, którymi wielu wywija bez opamiętania. Frazeologia polexitowa ma się zatem dobrze, bo i tak wiadomo, że 80 proc. jest za Unią, nawet ci, którzy na nią psioczą.

Świetlana przyszłość

Czy tak jednak być musi? Czy podlane politycznym kompostem resentymenty nie urosną zaskakująco duże? Rzecz bowiem wcale nie ogranicza się do słów. Władza dokonuje coraz więcej takich ruchów, które prowokują ducha wspólnej Europy, stawiają pod ścianą instytucje, które miały być instrumentem wspólnoty, a traktowane są jak siły okupacyjne W ten sposób generuje także realne działania Unii, które później staną się argumentem przeciw niej i za polexitem nawet dla tych spośród dzisiejszych 80 proc. Po co nam bowiem Unia, która zabiera nam obiecane i należne pieniądze pod pretekstem naszego nieposłuszeństwa okupantowi. Unia, która karze Polskę milionowymi karami za to tylko, by w polskich domach, na ulicach polskich wsi i miast mogły się zapalić żarówki. Unia, która karze nas za nasze wartości i narzuca inne. To już działania, które w szeregu okupantów przywołanych przez posła Suskiego sytuują Unię na pozycji tych bardziej represyjnych.

Skoro więc w zasadzie to my utrzymujemy Unię, podobnie jak przed laty utrzymywaliśmy kraje RWPG, to po co wciąż wojować z tą opresją brukselską. Zawsze możemy za namową Jacka Saryusza-Wolskiego obciąć im składki. A potem – wiśta wio drogą brytyjską pod przewodem Janusza „Rocha" Kowalskiego ku świetlanej mocarstwowej i suwerennej przyszłości. Wychodzimy.

Autor jest doktorem nauk humanistycznych, filozofem, politologiem i literaturoznawcą. Wykładowca akademicki na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi audycje radiowe w internetowym Halo Radiu

Badania wciąż potwierdzają zdecydowaną wolę Polaków pozostania w Unii Europejskiej. Piszę „wciąż", bo liczba chętnych do podążania drogą marszałka Ryszarda Terleckiego, europosła (sic!) Patryka Jakiego czy ministra Janusza Kowalskiego jednak rośnie. Jeśli porównać wyniki sondaży, to mniej więcej w tym samym okresie rok temu zwolenników twardego polexitu – przez analogie do „twardego lądowania" – było, w zależności od badań, od 7 do 11 proc. Dziś jest ich już ponad 18 proc. To wciąż mało. „Euroentuzjazm" (a może tylko „eurorealizm") w Polsce nadal ma się dobrze. Większość polityków i komentatorów nawet zaokrągla w górę tę liczbę, standardowo mówiąc o 20 proc. zdeklarowanych przeciwników Unii przeciw 80 proc. chcących „okupacji brukselskiej" i uważając, że to bardzo mało. Być może właśnie dlatego bagatelizujemy polityczną frazeologię o dumnej suwerenności, bo teren wydaje się bezpieczny. Nie zachodzi obawa, że w razie jakiegoś referendum słowo stanie się ciałem, a paliwo do politycznego mącenia w narodowej kadzi będzie całkiem skuteczne. Wracając jednak do przytoczonych liczb, warto pokazać, że w ciągu niecałego roku Polaków marzących o drodze brytyjskiej – nie ma bowiem żadnych powodów, byśmy się z Wielką Brytanią nie mogli mierzyć – jest średnio 50 proc. więcej, choć 50 proc. małego to nadal mało.

Pozostało 83% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Publicystyka
Artur Bartkiewicz: Wybory do Parlamentu Europejskiego. Dlaczego tym razem Lewicy miałoby się udać?
Publicystyka
Roman Kuźniar: Czy rząd da się wpuścić w atomowe maliny?
Publicystyka
Jacek Czaputowicz: Nie łammy nuklearnego tabu
Publicystyka
Maciej Wierzyński: Jan Karski - człowiek, który nie uprawiał politycznego cwaniactwa
Publicystyka
Paweł Łepkowski: Broń jądrowa w Polsce? Reakcja Kremla wskazuje, że to dobry pomysł