Iran, pół roku po zakończonych masowymi protestami sfałszowanych wyborach prezydenckich, znowu o sobie przypomniał. Walkami ulicznymi, bezwzględnością sił bezpieczeństwa i kolejnymi ofiarami. Tym razem zaczęło się od informacji o tym, że zmarł ajatollah Montazeri, który był duchowym przywódcą przeciwników Ahmadineżada, także tych, którzy z religią nie mają wiele wspólnego – komunistów czy feministek. Mahmud Ahmadineżad zdał sobie sprawę, że uroczystości pogrzebowe Montazeriego mogą wywołać wydarzenia, które doprowadzą do obalenia go. I zaczął walczyć o przetrwanie. Naruszył zasadę, która obowiązywała nawet za krwawego szacha Pahlawiego, wysłał siły bezpieczeństwa do dławienia demonstracji w czasie najważniejszego święta szyitów Aszury.
Zaatakował też rodziny najbardziej znanych opozycjonistów. W tajemniczych okolicznościach zginął kuzyn jego rywala z czerwcowych wyborów Mira Hosejna Musawiego. A siostra najbardziej znanej Iranki, pokojowej noblistki Szirin Ebadi, trafiła do aresztu.
Toczy się gra o wszystko. Trwa brutalne zastraszanie opozycji, ale i tworzenie tak potrzebnych jej symboli. Zabity Sejed Ali Musawi staje się męczennikiem, a jego wuj, kandydat opozycji na prezydenta, umacnia swoją pozycję.
Czy to ostatnie miesiące Ahmadineżada? Za wcześnie ogłaszać jego koniec. I za wcześnie na ogłaszanie nowej rewolucji. Do jej przeprowadzenia nie jest co prawda potrzebne poparcie mas, ale trzeba pamiętać, że jego przeciwnicy to głównie wielkomiejska inteligencja, ludzie z dostępem do nowych technologii, którzy stworzyli podziemne państwo mejli, twitterów i portali społecznościowych. O tym, co myśli prowincja, wiemy niewiele. To do niej oficjalna propaganda kieruje swoją wizję protestów: że buntują się niewierni, grupki chuliganów. I że za wszystkim stoją syjoniści i CIA, znana z mieszania się w sprawy irańskie od czasu obalenia premiera Mohameda Mosadeka w 1953 roku. Ale Ahmadineżada nie musi obalić rewolucja. Mogą go odsunąć od władzy przywódcy religijni, z najważniejszą osobą w państwie ajatollahem Chameneim. Chamenei krytykował Ahmadineżada za skupianie się na kreowaniu swojego wojowniczego wizerunku na Zachodzie i zaniedbywanie gospodarki kraju, ale czynił to przed czerwcowymi wyborami. Teraz wyraźnie stoi po jego stronie, bo zapewne się boi, że na Ahmadineżadzie zmiany w republice islamskiej by się nie skończyły. Stoi tak wyraźnie, że jego doradca zagroził przywódcom protestów, „wrogom Boga”, karą śmierci.
Wiele wskazuje na to, że los Iranu bardziej zależy teraz od tego, czy opozycji, której liderzy byli przecież premierami (Musawi) czy prezydentami (Rafsandżani, Chatami) republiki islamskiej, uda się przekonać religijnych przywódców, że trzeba się z nią dogadać, niż od wyroków, które zapadłyby na ulicach Teheranu.