W Polsce ciągle jest jeszcze kilka procent postkomunistycznych wyborców. Zaproszenie ich idola – Jaruzelskiego – może mieć dla nich znaczenie w drugiej turze wyborów prezydenckich, kiedy najprawdopodobniej staną naprzeciw siebie Kaczyński i Komorowski.
Gest ten istotny jest jednak również w porządku zasad, do których odwołuje się aktualny prezydent. Jego polityka miała przecież przywrócić etyczny ład naszej historii.
Jaruzelski jest nie tylko personifikacją komunistycznego zła. Uosabia cały fałsz historiografii III RP. Kreowany był na akuszera naszej wolności, a tym samym ratować miał pamięć o PRL jako państwie wprawdzie niedoskonałym, ale ewoluującym w kierunku demokracji i niepodległości. Jego prezydentura miała być Arką Przymierza między dawnymi a nowymi laty – i dlatego miał on być zarówno ostatnim szefem komunistycznego państwa, jak i pierwszym prezydentem III RP.
Zaproszenie go przez Lecha Kaczyńskiego jest właściwie akceptacją tej interpretacji. Tymczasem nawet dziś Jaruzelski zachowuje się tak jak zawsze, tzn. jak sowiecki, a nie polski, żołnierz. Wezwany przez swoich mocodawców melduje się na rozkaz, nie uzgadniając niczego z władzami polskimi. Trudno się temu dziwić: jego zwierzchnicy zawsze rezydowali w Moskwie. Właściwie powinni udzielić mu tam azylu. Przecież w Polsce może jakiś sąd odważy się wreszcie skazać go za komunistyczne zbrodnie. Wiem, że to nieprawdopodobne, ale teoretycznie możliwość taka istnieje.
Prezydent Kaczyński i jego otoczenie uznają najprawdopodobniej, że w drugiej turze wyborów patriotycznie nastawieni obywatele i tak będą musieli głosować na niego, nie warto się więc nimi przejmować. Demokratyczna polityka cechuje się pragmatyzmem graniczącym z cynizmem. Czy jednak w tym wypadku sprawa nie wykracza poza doraźne rachuby wyborcze?