Dziś widzimy, że rząd nie myśli o uzdrowieniu finansów publicznych. Reforma wymagałaby bowiem niepopularnych i politycznie kosztownych decyzji.
Rozumowanie rządu Donalda Tuska najwyraźniej jest takie: po co robić reformy, które wpędzą nas w konflikt z różnymi grupami nacisku (np. z rolnikami w sprawie KRUS, z policjantami i wojskowymi w sprawie wcześniejszych emerytur), skoro i tak odpowiednie ustawy zawetuje prezydent Lech Kaczyński. Nie róbmy nic odważnego, bo przegramy. Część elektoratu się na nas obrazi, a punkty zyska prezydent.
I tak w najcięższych czasach kryzysu mamy pat. Zwykłą polityczną kalkulację zamiast planu mądrego wyprowadzenia Polski z gospodarczej choroby. Zamiast odwagi i determinacji – pomysły, które ekonomistom przypomniały czasy Grzegorza Kołodki (ministra finansów w SLD -owskich rządach) i Andrzeja Leppera (wicepremiera w rządzie Jarosława Kaczyńskiego). Chodzi o plany wykorzystania słynnej rezerwy rewaluacyjnej Narodowego Banku Polskiego.
Teraz to rząd Donalda Tuska liczy na pieniądze z zysku banku centralnego (mowa jest nawet o 14 mld zł), które miałyby zasilić przyszłoroczny budżet. Problem w tym, że te pieniądze są wirtualne i zależne od kursu złotego.
Na domiar złego rząd wciąż chce walczyć z wysokim deficytem metodą najprostszą z możliwych, która może przynieść opłakane skutki– straszy możliwością podwyższenia podatków od przyszłego roku. To kiepskie rozwiązanie – nie dość, że sprzeczne z tym, co politycy Platformy głosili w kampanii wyborczej, to jeszcze szkodliwe dla gospodarki.