Duda: Feminizujące katoliczki

Od ponad dwóch lat prowadzę na Podyplomowych Gender Studies w Instytucie Badań Literackich PAN kurs teologii feministycznej. Bardzo cenię sobie te zajęcia.

Publikacja: 12.10.2010 12:55

Sebastian Duda

Sebastian Duda

Foto: Fotorzepa, Mateusz Dąbrowski Mateusz Dąbrowski

Red

W zdecydowanej większości ich uczestnikami są kobiety, żywo zainteresowane kwestiami równego traktowania, feminizmu i tolerancji. To bardzo wpływa nie tylko na sposób prowadzenia zajęć (częściej są one rozmową opartą np. na wspólnej analizie biblijnych tekstów niż suchym wykładem), ale i na moje postrzeganie wielu zjawisk społecznych – także tych zachodzących w Kościele katolickim w naszym kraju. Co charakterystyczne, wiele spośród tych studentek otwarcie przyznaje, iż ma poważny problem z polskim katolicyzmem. Wbrew temu bowiem, co mogliby myśleć niektórzy o studentkach podyplomowych Gender Studies, ich stosunek do wiary chrześcijańskiej najczęściej wcale nie jest jednoznacznie negatywny. Wolno mi chyba sądzić, iż większość z nich wyrosła w religii katolickiej, a przynajmniej miała w życiu styczność – większą lub mniejszą – z katolicką doktryną. Być może są też wśród nich i takie, których związki z katolicyzmem przypominają te, jakie opisała niedawno w rozmowie z Piotrem Szumlewiczem znana feministka i ateistka Agnieszka Graff: „Natychmiast się mogę przeżegnać, mam to wbudowane w ciało. To odruch. Pewnie bym to robiła raz za razem w spadającym samolocie. Po prostu przez tyle lat chodziłam do kościoła, że moje ciało jest skolonizowane. Ale nie mówię tego z pretensją. [...] Byłam ostatnio na przedstawieniu teatru > w Supraślu, gdzie grupa aktorów w rytmiczny sposób wygłaszała „Wierzę w Boga”, czyli Credo. Chyba nie potrafiłabym tego wyrecytować z pamięci, ale jak oni zaczęli to mówić, to zaczęłam mówić z nimi. I wróciło mi to dziwne uczucie z dzieciństwa, jakbym była w kościele. Połączenie nudy z uwzniośleniem, wiary z niedowierzaniem – że co ja właściwie mówię, że to coś mówi jakby mną, że to piękne jest i obce zarazem. Tak, znam całą tę sekwencję klękania, siadania i wstawania, i rozumiem potrzebę chodzenia do kościoła co tydzień, rytualizacji życia”[sup]1[/sup].

Mimo deklarowanego zrozumienia potrzeb ludzi religijnych, Graff w dalszej części wywiadu oznajmia, że Kościół katolicki zmonopolizował w Polsce „rytualną stronę życia”. Że nie tylko ciało Graff, ale i cała Polska jest „skolonizowana”, co z pewnością widać najmocniej w sferze politycznej. Rzecz oczywista, że na prowadzonych przeze mnie zajęciach spotykam się i z takimi opiniami. Krytyka zaangażowań politycznych Kościoła nie jest jednak jednostronna. W trakcie kursu niejednokrotnie zdarza mi się wysłuchiwać utyskiwań na poziom katechezy szkolnej, na brak zainteresowania teologią wśród kleru, jego niski poziom intelektualny i moralny, wreszcie – na negatywny i patriarchalny stosunek Kościoła do aspiracji współczesnych kobiet. Takie sądy zwykle nie są wyrazem ateizmu czy agnostycyzmu, lecz raczej głosem wydobywającym się z wnętrza środowisk wierzących. Jak mniemam bowiem, wiele uczestniczek moich zajęć chciałoby się zdeklarować jednocześnie i jako feministki, i jako osoby wierzące. I to pragnienie pozostaje w nich źródłem nieustannego napięcia. Świadczą o nim prace zaliczeniowe, które studentki przedstawiają na koniec prowadzonego przeze mnie kursu.

Oto jedna z uczestniczek pisze, co następuje: „Z całą pewnością Kościół katolicki ma jeszcze przed sobą długą drogę. Strach i mizoginia, które mu towarzyszą, nie są sprawą jednorazowego odrzucenia. Trzeba wiary w równość i równowartościowość doświadczeń świętości mężczyzn i kobiet. Należy docenić powołanie kobiet i ich rolę tak w religii, jak w Kościele”.

To bez wątpienia szlachetne postulaty, ale czy kiedykolwiek mogą one doczekać się w katolicyzmie realizacji? Refleksja nad tym pytaniem towarzyszy nam przez cały semestr zajęć z teologii feministycznej. Można się przecie zastanawiać, czy przypadkiem w samym rdzeniu chrześcijańskiej doktryny nie tkwi coś, co uniemożliwia równość kobiet i mężczyzn tak, jak zwykle współcześnie ją pojmujemy. Czy chrześcijaństwu zupełnie nie po drodze z (po)oświeceniowym pojęciem równości? W tym kontekście warto zacytować wypowiedź innej ze studentek: „Mam ambiwalentne odczucia odnośnie tego, czy w chrześcijaństwie jest miejsce dla feminizmu. Czy obie postawy da się w ogóle pogodzić? Dla mnie feminizm jest dostrzeganiem nierówności w traktowaniu kobiet i mężczyzn i dążeniem do jej wyrównania. Chrześcijaństwo, jak rozumiem, również przewiduje równość wszystkich ( > List św. Pawła do Galacjan 3,28), choć ma inny skrypt dla mężczyzn, a inny dla kobiet. I tu tkwi problem”.

To głos ciekawy. Autorka tej wypowiedzi uważa, że kategoria równości jest w chrześcijaństwie obecna i dotyczy wszystkich. Tyle że ta mająca powszechny charakter, choć jednocześnie „chrześcijańska” czy „katolicka” równość inaczej realizowana jest w odniesieniu do mężczyzn, a inaczej do kobiet. Na tej podstawie wciąż odmawia się święceń kapłańskich kobietom nie tylko w Kościele katolickim, ale w wielu innych chrześcijańskich denominacjach. I coraz częściej taka interpretacja równości w chrześcijaństwie budzi wątpliwości licznych chrześcijanek. Pozytywne bądź negatywne podejście do święceń kobiet uznają one za probierz wszelkich działań na rzecz sprawiedliwości w ich własnych Kościołach. Tak się rzecz ma również w przypadku polskich katoliczek, szczególnie tych dobrze wykształconych, z wielkomiejskich środowisk. Kobiety te z trudem już dziś przyjmują tłumaczenia, że poza kapłaństwem jest dla nich wciąż wiele miejsc, gdzie spełniać się mogą w posłudze na rzecz Kościoła. Bycie katechetką, gospodynią na plebanii, zakrystianką-sprzątaczką czy nawet zakonnicą-ksienią to bowiem nie to samo, co pełnienie urzędu proboszcza lub biskupa. Coraz silniejsze jest chyba wśród wykształconych, polskich katoliczek przekonanie, że zakaz ordynacji kapłańskiej kobiet to tylko jeden z przejawów mizoginii obecnej od wieków w Kościele. A także sposób sprawowania nad kobietami niesprawiedliwej – bo patriarchalnej – władzy. Krytyka feministyczna pozwala tę niesprawiedliwość celnie i dobitnie wyrażać. Egzemplifikacją takiej postawy jest następujący fragment pracy zaliczeniowej kolejnej z uczestniczek moich zajęć: „Drogi do realnej władzy w hierarchii Kościoła, czy wartość powołania kobiety do kapłaństwa są ciągle banalizowane i deprecjonowane. Można na to spojrzeć od strony refleksji nad władzą i hegemonią, która na wiele sposobów jest obecna w dyskursie akademickim (od metafory panoptikonu po określenie życia prywatnego jako obrębu działań polityki). Z jednej strony Kościół katolicki jest instytucją głęboko wpływającą na świadomość swoich wyznawców, zatem jest ośrodkiem władzy. Przez wieki za religią, czyli za systemem wytworzonym dzięki podstawowej dla wielu potrzeby wiary i wytłumaczenia wszechświata, stoi właśnie pojęcie władzy realnej. Zatem jest to obieg materii sprzężony z pełną ekonomicznością i politycznością działań. Władza jednak nie jest tylko związana z tym, co uznajemy za państwo: nie jest to tylko oznaczony kawałek ziemi, czy konkretny schemat funkcjonowania ustawodawczego patriarchów. Jest to także ta władza zinternalizowana, która każe postępować swoim wyznawcom w określony sposób i ta władza dociera do domów, sprawiając że zachowujemy pewne normy, układ: dobre–złe. W świecie aprobowanym przez Kościół katolicki, kobieta spełnia rolę podrzędną, nie jest dopuszczana do wszystkich sakramentów. Wiąże się to bezpośrednio z podtrzymywaniem gorszego statusu kobiety, który jest obecny w różnych kulturach na całym świecie”.

Kościół katolicki trzyma tedy w Polsce rząd dusz nie po to, by – jak sobie wyobrażają niektórzy katoliccy konserwatyści – polska tożsamość narodowa mogła znaleźć swe silne oparcie w wierze. Nie po także tylko – jak sądzą radykalni antyklerykałowie – by kler mógł się bogacić, korzystając z nader familiarnych kontaktów z władzą państwową. Dla kobiet, które mniej czy bardziej chcą się identyfikować z feminizmem, Kościół katolicki w Polsce – skoro sprzeciwia się kapłaństwu kobiet i nie dopuszcza ich do kościelnych struktur władzy – pozostaje najsilniejszą instytucją patriarchalną. Dlatego zdaniem feministek – wśród nich jest już także pewna liczba, jak je nazywam, feminizujących katoliczek – Kościół dzierżąc w Polsce rząd dusz, przyczynia się do dyskryminacji kobiet w naszym społeczeństwie. Sąd taki, choć bez wątpienia wciąż bardzo kontrowersyjny, spotyka się w różnych rodzimych środowiskach kobiecych z coraz większą akceptacją.

Nie znaczy to, że wśród polskich katoliczek reakcje przeciw feminizmowi – traktowanemu en général, bez zwracania uwagi na znaczące odmienności między jego poszczególnymi nurtami – nie są przynajmniej równie silne. Gdy kilka lat temu Magdalena Środa, pełnomocniczka rządu ds. równego statusu kobiet i mężczyzn, powiedziała, że źródła przemocy wobec kobiet w Polsce tkwią w silnym wpływie Kościoła katolickiego na społeczeństwo, spotkała się z gwałtowną – i poniekąd słuszną – krytyką nie tylko w stricte kościelnych środowiskach. Jednak kwestia, czy katolicyzm dyskryminuje kobiety, jest w naszym kraju, podobnie jak na Zachodzie, wciąż otwarta. Nie można jej zamknąć obwieszczaniem, że pewna pani została rzecznikiem prasowym w pewnej diecezji, a w sądach kościelnych pojawiły się prawniczki. Mało komu też trafia zapewne do przekonania informacja, że są parafie, w których kobiety zajmują się finansami, bo to nadal w Polsce – jak powszechnie wiadomo – raczej rzadkie przypadki. Coraz większa jest za to świadomość, że w wielowiekowej tradycji Kościoła mnóstwo jest antykobiecych wątków, które – w świetle ewangelicznego przesłania – trudno byłoby usprawiedliwić.

Dlatego twierdzę, że feminizm lub elementy feministycznej emancypacyjnej retoryki z roku na rok chętniej są przyjmowane i pod katolickimi strzechami. Na poparcie tej tezy trudno jednak znaleźć argumenty w rzetelnych badaniach socjologicznych. Dostarczyć ich zatem musi póki co – dość subiektywna, przyznaję – obserwacja debaty publicznej. A w niej coraz częściej pojawiają się kierowane pod adresem Kościoła i jego hierarchii oskarżenia o mizoginię, również w kontekście zakazu święceń kobiet. Z oskarżeniami tymi zgadzają się w zdecydowanej większości studentki uczęszczające na moje zajęcia, a są wśród nich także – jak już wspomniałem – wierzące katoliczki. To fakt symptomatyczny, w jakimś stopniu zwiastujący pewnie zmiany mentalnościowe w polskim Kościele. Mimo to można oczywiście dowodzić, że przecież w ostatnich latach powstało w obrębie katolicyzmu w Polsce kilka przynajmniej środowisk, w których próbuje się np. podejmować refleksję nad tym, co Jan Paweł II napisał i powiedział o kobietach. Można też argumentować, iż na Gender Studies trafiają osoby specyficzne, które, nawet jeśli czują się jeszcze z katolicyzmem związane, to prędzej czy później od niego odpadną.

Moja intuicja jest jednak inna. Myślę, że feminizujących katoliczek będzie w Polsce coraz więcej, co znacząco wpłynie na przyszły kształt polskiego Kościoła. Będzie to wpływ inny niż obecne działania, owych wspomnianych wyżej, propapieskich wewnątrzkościelnych grup, zajmujących się problematyką kobiecą. W tworzącym się u nas ponowoczesnym społeczeństwie nie ma bowiem miejsca na mizoginię, a co jest mizoginią definiują dziś chyba bardziej np. „Wysokie Obcasy” niż uczestniczki seminariów na temat papieskiego nauczania. Czy jednak hierarchowie Kościoła katolickiego do feminizujących katoliczek będą odnosili się z szacunkiem i tolerancją?

Z pewnością nie wszystkie już polskie katoliczki myślą, iż przezwyciężeniem mizoginicznych zaszłości Kościoła mógłby być np. proponowany przez Jana Pawła II „nowy feminizm”. Przeszkadza im np. traktowanie macierzyństwa jako podstawowego powołania kobiety, nawet jeśli owo macierzyństwo należy postrzegać – tak, jak czynił to Papież – bardzo szeroko (np. jako macierzyństwo duchowe dziewic). Ta macierzyńska przestrzeń samorealizacji może licznym kobietom wydawać się niewystarczająca i nieadekwatna. Również wśród katoliczek pojawia się potrzeba redefinicji pojęcia macierzyństwa, proponowanego przez Kościół. Tak przedstawia tę propozycję jedna z uczestniczek moich zajęć: „Gdyby powszechnie uznać, iż Bóg jest i może być kobietą, matką, przestałby być niejednokrotnie tak surowy (w pojęciu wielu osób, w ogólnym Jego obrazie). Wizerunek Boga z tego surowego i groźnego staruszka zostałby poniekąd „odczarowany”. Myślę, że byłoby to dobrze, choćby dla naszych wyobrażeń o Bogu. Niech już, skoro wielu nie potrafi w inny sposób do Niego przystąpić, pozostanie tym wszechwładnym, wszechmogącym, wszechistniejącym staruszkiem, ale „dorysujmy” Mu trochę kobiecych rys: łagodności, radości, uśmiechu”.

Pytanie tylko, kto taki „odczarowany”, „pro-macierzyński” – oparty w końcu na biblijnych, choć wciąż niezbyt powszechnie znanych, metaforach – obraz Boga mógłby w polskim katolicyzmie wprowadzać. To raczej nie jest zadanie dla mężczyzn w sutannach... Nawet i w tym wypadku powraca zatem kwestia miejsca kobiety w Kościele. Niektóre jego członkinie żądają, jak wiadomo, specjalnego umocowania instytucjonalnego dla siebie. Mówi się im jednak, że kapłaństwo instytucjonalne nie jest dla nich przeznaczone. Jak zatem powinna wyglądać instytucjonalna ekspresja owej specyficznej „godności kobiety”, którą tak bardzo podkreślał Jan Paweł II?

Na to pytanie wciąż nie dano w katolicyzmie przekonującej odpowiedzi. Nie musi więc dziwić szczególnie, że papieski „nowy feminizm” często odbierany jest jako kolejny objaw zawoalowanej mizoginii, a nie wezwanie do konkretnych działań na rzecz równego traktowania kobiet w Kościele. Myślę, że z podobnymi głosami będziemy się w Polsce spotykać coraz częściej. Kto wie, czy wiele członkiń polskiego Kościoła nie poszłoby już dziś raczej za taką interpretacją katolickiej myśli, na jaką zdobyła się inna moja studentka: „Można zadać pytanie o to, czemu to prawa Kościoła katolickiego, miałyby fundować nowe społeczeństwo. Nawet jeśli w gruncie rzeczy tak się stało, a kultura chrześcijańska zdominowała Europę na wieki, to jednak tego od niej oczekuje się, że będzie sprawiedliwym i niekwestionowanie dobrym głosem, za którym ludzie będą mogli podążać i z którym (po części) będą się identyfikować. Mizoginia zaś, ten okrutny obraz nienawiści do kobiet, pojawia się nie tylko w wykluczeniu kobiet z kapłaństwa, ale ich traktowaniu i kanalizowaniu ich duchownej aktywności. [...] W Kościele od wieków pokutowała myśl o kobiecie jako istocie gorszej z natury, która jest warta tyle, ile mężczyzna, który raczy za nią stanąć. Mizoginiczne jest także traktowanie kobiety jako istoty nieczystej biologicznie i jednocześnie upośledzonej duchowo. Jej krew miesięczna jest traktowana w najlepszym wypadku jako nieistniejące już, prastare zło. Prymarność wykluczenia w stopniu, który jest niezdeterminowany wolą jednostki jawi się jako najboleśniejsza. Dlatego samo nierówne traktowanie powołania do kapłaństwa kobiety jest pojmowane jako stan naturalnego porządku, zaś kwestionowanie go jest fanaberią lub zamachem na wiekową tradycję Kościoła”.

Póki co głosy – jak ów przytoczony powyżej – uważa się w Polsce za bardzo skrajne. Być może to dowód na to, że wedle wielu wierzących chrześcijaństwo ostatecznie zawsze zachowuje zdolność odrzucenia zła, które popełniano i nadal się popełnia także wtedy, gdy za usprawiedliwienie i rękojmię bierze się Biblię czy kościelną doktrynę. Być może za tą wiarą kryje się również świadomość, że równość jest w chrześcijaństwie czymś niezmiernie istotnym i nie dotyczy tylko – wbrew temu, co publicznie obwieszcza prof. Magdalena Środa – rzeczywistości eschatologicznej.

Dlatego jeśli nawet feminizujące katoliczki zaczynają czuć się u nas obco we własnym Kościele, jeszcze bardziej obco czują się pewnie w środowiskach radykalnych feministek, gdzie często jednoznacznie antyreligijna postawa jest czymś na porządku dziennym. Radykalny feminizm wyklucza katoliczki, co z perspektywy tego ruchu, działającego przecie w katolickim kraju, trudno uznać za szczególnie inteligentne posunięcie. Ale faktem jest, że do polskich katoliczek coraz bardziej zdają się przemawiać niektóre feministyczne postulaty. Na portalu ludzi dotkniętych bezpłodnością, „Nasz Bocian”, katoliczki otwarcie przyznały się do stosowania metody in vitro i nie zgodziły się na nazywanie jej – za polskimi biskupami –„rodzajem wyrafinowanej aborcji”. Tego typu przypadki powinny luminarzom polskiego życia kościelnego i publicznego dawać wiele do myślenia.

Nie bez przyczyny już Jan XXIII uznawał emancypację kobiet za „znak czasu”, który powinien zostać właściwie odczytany przez ludzi Kościoła. Dobrze by było, gdyby ów Kościół pamiętał nie tylko o tym, że kategoria równości wszystkich ludzi jest starsza niż europejskie Oświecenie. A jej źródłem w naszej kulturze jest chrześcijaństwo, w którym wiara w to, że „wszyscy ludzie, stworzeni na obraz Jedynego Boga, obdarzeni taką samą rozumną duszą, mają tę samą naturę i to samo pochodzenie”[sup]2[/sup], ma miejsce szczególne. Dla chrześcijan zdania te nie mogą stanowić pustych prawd. Zawarta jest w nich przecież – choć implicite – krytyka wszelkich form dyskryminacji, godzących w godność osoby ludzkiej. Na takim właśnie fundamencie została zbudowana europejska cywilizacja. W tym sensie oświeceniową koncepcję równości wobec prawa można traktować jako rozwinięcie tradycji chrześcijańskiej. Myślę, że feminizujące katoliczki mogłyby się z tym zgodzić. Ich aspiracje niekoniecznie muszą się z chrześcijaństwem – również z katolickim Urzędem Nauczycielskim – rozmijać. Tym bardziej Kościół, ten hierarchiczny, powinien pozwalać im mówić. Zwłaszcza w Polsce, gdzie wyznawczynie (sic!) religii katolickiej ciągle jeszcze wyraźnie w społeczeństwie dominują.

[i]Sebastian Duda – filozof, teolog, publicysta, redaktor „Przeglądu Powszechnego”. [/i]

____________________________________________________________

[i][sup]1[/sup] Zob. Niezbędnik ateisty. Rozmowy Piotra Szumlewicza, Warszawa 2010, s. 49.

[sup]2[/sup] Katechizm Kościoła Katolickiego, 1934.[/i]

[ramka][srodtytul]Wyzwania dla polskiej tolerancji[/srodtytul]

„Polska tolerancja” to projekt, który powstał z inicjatywy Fundacji Tezeusz przy współpracy z Laboratorium Więzi. Od 6 września do 29 listopada, co tydzień w serwisie Tezeusz.pl, na stronie internetowej [link=http://rp.pl/polskatolerancja]rp.pl/polskatolerancja[/link], na Facebooku oraz na platformie internetowej salon24.pl będą się odbywać debaty poświęcone ważnym kwestiom społecznym stanowiącym wyzwanie dla polskiej tolerancji. Wprowadzeniem do dyskusji będą teksty m.in.: Jadwigi Staniszkis, Jana Rokita, Tomasza P. Terlikowskiego, Jana Hartmana, Magdaleny Środy, Kingi Dunin czy Henryki Bochniarz. Debaty będą co tydzień podsumowywane przez moderatora w formie audiowizualnej, a po zakończeniu projektu zostanie wydany e-book obejmujący dyskutowane teksty i najciekawsze komentarze.

[link=http://polskatolerancja.tezeusz.pl "target=_blank"]http://polskatolerancja.tezeusz.pl[/link]

W zdecydowanej większości ich uczestnikami są kobiety, żywo zainteresowane kwestiami równego traktowania, feminizmu i tolerancji. To bardzo wpływa nie tylko na sposób prowadzenia zajęć (częściej są one rozmową opartą np. na wspólnej analizie biblijnych tekstów niż suchym wykładem), ale i na moje postrzeganie wielu zjawisk społecznych – także tych zachodzących w Kościele katolickim w naszym kraju. Co charakterystyczne, wiele spośród tych studentek otwarcie przyznaje, iż ma poważny problem z polskim katolicyzmem. Wbrew temu bowiem, co mogliby myśleć niektórzy o studentkach podyplomowych Gender Studies, ich stosunek do wiary chrześcijańskiej najczęściej wcale nie jest jednoznacznie negatywny. Wolno mi chyba sądzić, iż większość z nich wyrosła w religii katolickiej, a przynajmniej miała w życiu styczność – większą lub mniejszą – z katolicką doktryną. Być może są też wśród nich i takie, których związki z katolicyzmem przypominają te, jakie opisała niedawno w rozmowie z Piotrem Szumlewiczem znana feministka i ateistka Agnieszka Graff: „Natychmiast się mogę przeżegnać, mam to wbudowane w ciało. To odruch. Pewnie bym to robiła raz za razem w spadającym samolocie. Po prostu przez tyle lat chodziłam do kościoła, że moje ciało jest skolonizowane. Ale nie mówię tego z pretensją. [...] Byłam ostatnio na przedstawieniu teatru > w Supraślu, gdzie grupa aktorów w rytmiczny sposób wygłaszała „Wierzę w Boga”, czyli Credo. Chyba nie potrafiłabym tego wyrecytować z pamięci, ale jak oni zaczęli to mówić, to zaczęłam mówić z nimi. I wróciło mi to dziwne uczucie z dzieciństwa, jakbym była w kościele. Połączenie nudy z uwzniośleniem, wiary z niedowierzaniem – że co ja właściwie mówię, że to coś mówi jakby mną, że to piękne jest i obce zarazem. Tak, znam całą tę sekwencję klękania, siadania i wstawania, i rozumiem potrzebę chodzenia do kościoła co tydzień, rytualizacji życia”[sup]1[/sup].

Pozostało 89% artykułu
Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości