W zdecydowanej większości ich uczestnikami są kobiety, żywo zainteresowane kwestiami równego traktowania, feminizmu i tolerancji. To bardzo wpływa nie tylko na sposób prowadzenia zajęć (częściej są one rozmową opartą np. na wspólnej analizie biblijnych tekstów niż suchym wykładem), ale i na moje postrzeganie wielu zjawisk społecznych – także tych zachodzących w Kościele katolickim w naszym kraju. Co charakterystyczne, wiele spośród tych studentek otwarcie przyznaje, iż ma poważny problem z polskim katolicyzmem. Wbrew temu bowiem, co mogliby myśleć niektórzy o studentkach podyplomowych Gender Studies, ich stosunek do wiary chrześcijańskiej najczęściej wcale nie jest jednoznacznie negatywny. Wolno mi chyba sądzić, iż większość z nich wyrosła w religii katolickiej, a przynajmniej miała w życiu styczność – większą lub mniejszą – z katolicką doktryną. Być może są też wśród nich i takie, których związki z katolicyzmem przypominają te, jakie opisała niedawno w rozmowie z Piotrem Szumlewiczem znana feministka i ateistka Agnieszka Graff: „Natychmiast się mogę przeżegnać, mam to wbudowane w ciało. To odruch. Pewnie bym to robiła raz za razem w spadającym samolocie. Po prostu przez tyle lat chodziłam do kościoła, że moje ciało jest skolonizowane. Ale nie mówię tego z pretensją. [...] Byłam ostatnio na przedstawieniu teatru > w Supraślu, gdzie grupa aktorów w rytmiczny sposób wygłaszała „Wierzę w Boga”, czyli Credo. Chyba nie potrafiłabym tego wyrecytować z pamięci, ale jak oni zaczęli to mówić, to zaczęłam mówić z nimi. I wróciło mi to dziwne uczucie z dzieciństwa, jakbym była w kościele. Połączenie nudy z uwzniośleniem, wiary z niedowierzaniem – że co ja właściwie mówię, że to coś mówi jakby mną, że to piękne jest i obce zarazem. Tak, znam całą tę sekwencję klękania, siadania i wstawania, i rozumiem potrzebę chodzenia do kościoła co tydzień, rytualizacji życia”[sup]1[/sup].
Mimo deklarowanego zrozumienia potrzeb ludzi religijnych, Graff w dalszej części wywiadu oznajmia, że Kościół katolicki zmonopolizował w Polsce „rytualną stronę życia”. Że nie tylko ciało Graff, ale i cała Polska jest „skolonizowana”, co z pewnością widać najmocniej w sferze politycznej. Rzecz oczywista, że na prowadzonych przeze mnie zajęciach spotykam się i z takimi opiniami. Krytyka zaangażowań politycznych Kościoła nie jest jednak jednostronna. W trakcie kursu niejednokrotnie zdarza mi się wysłuchiwać utyskiwań na poziom katechezy szkolnej, na brak zainteresowania teologią wśród kleru, jego niski poziom intelektualny i moralny, wreszcie – na negatywny i patriarchalny stosunek Kościoła do aspiracji współczesnych kobiet. Takie sądy zwykle nie są wyrazem ateizmu czy agnostycyzmu, lecz raczej głosem wydobywającym się z wnętrza środowisk wierzących. Jak mniemam bowiem, wiele uczestniczek moich zajęć chciałoby się zdeklarować jednocześnie i jako feministki, i jako osoby wierzące. I to pragnienie pozostaje w nich źródłem nieustannego napięcia. Świadczą o nim prace zaliczeniowe, które studentki przedstawiają na koniec prowadzonego przeze mnie kursu.
Oto jedna z uczestniczek pisze, co następuje: „Z całą pewnością Kościół katolicki ma jeszcze przed sobą długą drogę. Strach i mizoginia, które mu towarzyszą, nie są sprawą jednorazowego odrzucenia. Trzeba wiary w równość i równowartościowość doświadczeń świętości mężczyzn i kobiet. Należy docenić powołanie kobiet i ich rolę tak w religii, jak w Kościele”.
To bez wątpienia szlachetne postulaty, ale czy kiedykolwiek mogą one doczekać się w katolicyzmie realizacji? Refleksja nad tym pytaniem towarzyszy nam przez cały semestr zajęć z teologii feministycznej. Można się przecie zastanawiać, czy przypadkiem w samym rdzeniu chrześcijańskiej doktryny nie tkwi coś, co uniemożliwia równość kobiet i mężczyzn tak, jak zwykle współcześnie ją pojmujemy. Czy chrześcijaństwu zupełnie nie po drodze z (po)oświeceniowym pojęciem równości? W tym kontekście warto zacytować wypowiedź innej ze studentek: „Mam ambiwalentne odczucia odnośnie tego, czy w chrześcijaństwie jest miejsce dla feminizmu. Czy obie postawy da się w ogóle pogodzić? Dla mnie feminizm jest dostrzeganiem nierówności w traktowaniu kobiet i mężczyzn i dążeniem do jej wyrównania. Chrześcijaństwo, jak rozumiem, również przewiduje równość wszystkich ( > List św. Pawła do Galacjan 3,28), choć ma inny skrypt dla mężczyzn, a inny dla kobiet. I tu tkwi problem”.
To głos ciekawy. Autorka tej wypowiedzi uważa, że kategoria równości jest w chrześcijaństwie obecna i dotyczy wszystkich. Tyle że ta mająca powszechny charakter, choć jednocześnie „chrześcijańska” czy „katolicka” równość inaczej realizowana jest w odniesieniu do mężczyzn, a inaczej do kobiet. Na tej podstawie wciąż odmawia się święceń kapłańskich kobietom nie tylko w Kościele katolickim, ale w wielu innych chrześcijańskich denominacjach. I coraz częściej taka interpretacja równości w chrześcijaństwie budzi wątpliwości licznych chrześcijanek. Pozytywne bądź negatywne podejście do święceń kobiet uznają one za probierz wszelkich działań na rzecz sprawiedliwości w ich własnych Kościołach. Tak się rzecz ma również w przypadku polskich katoliczek, szczególnie tych dobrze wykształconych, z wielkomiejskich środowisk. Kobiety te z trudem już dziś przyjmują tłumaczenia, że poza kapłaństwem jest dla nich wciąż wiele miejsc, gdzie spełniać się mogą w posłudze na rzecz Kościoła. Bycie katechetką, gospodynią na plebanii, zakrystianką-sprzątaczką czy nawet zakonnicą-ksienią to bowiem nie to samo, co pełnienie urzędu proboszcza lub biskupa. Coraz silniejsze jest chyba wśród wykształconych, polskich katoliczek przekonanie, że zakaz ordynacji kapłańskiej kobiet to tylko jeden z przejawów mizoginii obecnej od wieków w Kościele. A także sposób sprawowania nad kobietami niesprawiedliwej – bo patriarchalnej – władzy. Krytyka feministyczna pozwala tę niesprawiedliwość celnie i dobitnie wyrażać. Egzemplifikacją takiej postawy jest następujący fragment pracy zaliczeniowej kolejnej z uczestniczek moich zajęć: „Drogi do realnej władzy w hierarchii Kościoła, czy wartość powołania kobiety do kapłaństwa są ciągle banalizowane i deprecjonowane. Można na to spojrzeć od strony refleksji nad władzą i hegemonią, która na wiele sposobów jest obecna w dyskursie akademickim (od metafory panoptikonu po określenie życia prywatnego jako obrębu działań polityki). Z jednej strony Kościół katolicki jest instytucją głęboko wpływającą na świadomość swoich wyznawców, zatem jest ośrodkiem władzy. Przez wieki za religią, czyli za systemem wytworzonym dzięki podstawowej dla wielu potrzeby wiary i wytłumaczenia wszechświata, stoi właśnie pojęcie władzy realnej. Zatem jest to obieg materii sprzężony z pełną ekonomicznością i politycznością działań. Władza jednak nie jest tylko związana z tym, co uznajemy za państwo: nie jest to tylko oznaczony kawałek ziemi, czy konkretny schemat funkcjonowania ustawodawczego patriarchów. Jest to także ta władza zinternalizowana, która każe postępować swoim wyznawcom w określony sposób i ta władza dociera do domów, sprawiając że zachowujemy pewne normy, układ: dobre–złe. W świecie aprobowanym przez Kościół katolicki, kobieta spełnia rolę podrzędną, nie jest dopuszczana do wszystkich sakramentów. Wiąże się to bezpośrednio z podtrzymywaniem gorszego statusu kobiety, który jest obecny w różnych kulturach na całym świecie”.