W listopadzie 1990 roku kandydatami do fotela prezydenckiego byli: Roman Bartoszcze (PSL), Włodzimierz Cimoszewicz (kandydat SdRP), Leszek Moczulski (KPN), Stanisław Tymiński (bezpartyjny), ówczesny premier Tadeusz Mazowiecki (UD) i szef „Solidarności” Lech Wałęsa (popierany m.in. przez PC i KLD). Stawiano na to, że w drugiej turze spotkają się dwaj ostatni.

Mazowiecki jednak niespodziewanie odpadł. – Na nim skupiło się niezadowolenie Polaków spowodowane wprowadzeniem planu Balcerowicza – twierdzi Antoni Dudek. – Zresztą premier przyjął fatalną strategię wyborczą, bo konsekwentnie twierdził, że to nie on kandyduje, ale jego program – uważa historyk.

Nastroje społeczne umiejętnie wykorzystał Lech Wałęsa. Ustawił się w roli recenzenta solidarnościowej władzy. Odciął się od rządu Mazowieckiego i zaatakował go, występując m.in. z prywatyzacyjnym hasłem „100 milionów zł dla każdego”.

To, że wszedł do drugiej tury, nie dziwiło. Zaskakujące było, że jego konkurentem był Stan Tymiński, polski biznesmen o tajemniczym uśmiechu, który znaczną część życia spędził w Peru. – Wszedł do drugiej tury, bo wielu ludzi nie chciało głosować ani na Wałęsę, ani na Mazowieckiego, ani też na Cimoszewicza, który kojarzył się z PZPR – wyjaśnia Dudek.

Druga tura przyniosła niekwestionowane zwycięstwo Lechowi Wałęsie (ponad 74 proc.), który swój udział w wyborach i obecność w polityce podsumował słynnym potem stwierdzeniem: „Nie chcem, ale muszem”.