Według raportu MAK jednym z naczelnych powodów katastrofy 10 kwietnia 2010 r. był psychologiczny nacisk na pilotów. W szczególności ze strony dowódcy Sił Powietrznych i pierwszego pasażera. Podejmijmy poważnie ten wątek. Główny nacisk na polskich pilotów i na rosyjskich kontrolerów to cień zbrodni katyńskiej sprzed 70 lat. Polska delegacja tego feralnego lotu spieszyła, by zgodnie z uroczystym planem oddać cześć pomordowanym. Wola sprostania temu zaszczytnemu zadaniu przyświecała z pewnością śp. prezydentowi i całej państwowej świcie.
Dowódca statku i załoga wiedzieli o mgle. Ale wiedzieli, jak ważną pełnią misję. Gdzie i po co lecą. Próbowali nie zawieść. Próbowali podejść do lądowania. Oceniali to jako swą powinność. Zaufali decyzji naprowadzających, którzy nie zakazali podejścia, oraz własnej fachowości. Ponad procedury, które na to nie pozwalały, postawili próbę lądowania.
Może tak odczytywali swój obowiązek? A potem nieład na lotnisku i w kokpicie, splot omyłek i błędów poskutkował tragedią. Zadanie ich przerosło. Żadna to pierwszyzna w bolesnym, polskim losie. We wrześniu 1939 r. zadanie obrony ojczyzny przerosło nas Polaków. I przez sześć długich lat każdego dnia wojny statystycznie śmierć, często okrutną, ponosiło 3 tys. obywateli pokonanego państwa polskiego. Rozstrzelani w Katyniu, Charkowie i Miednoje to fragment tamtej narodowej grozy.
Spróbujmy dziś spojrzeć na smoleński dramat jako na wymuszony przeznaczeniem bolesny polski hołd oddany bohaterom i ofiarom II wojny światowej.
Kontrolerzy i rosyjscy decydenci też czuli ciężar Katynia. Co powiedzą Polacy, jeśli zabroni się lądować w takim miejscu i czasie, takiej polskiej delegacji? Czy ich nie oskarżymy o złośliwość, o umyślne utrudnianie? Teraz za nic w świecie nie mogą się przyznać do takich kalkulacji. Rosyjscy kontrolerzy tak jak polscy piloci chcieli, żeby się udało, żeby odlot na zapasowe lotnisko nie zakłócił zaplanowanej uroczystości.