Musimy nawiązać współpracę z kołami gospodyń wiejskich, z członkami ochotniczych straży pożarnych, a nawet ze wspólnotami parafialnymi - tłumaczy europoseł Filip Kaczmarek, szef poznańskich struktur. - Wiadomo, że nikt nie będzie agitował w kościele, ale chodzi o wykorzystanie aktywności ludzi, którzy mają dobre kontakty w swoich środowiskach. Możemy liczyć na spore poparcie w dużych miastach, ale im dalej od dużych ośrodków, tym gorzej.
Sami członkowie partii źle oceniają ten pomysł.
Ludzie z małych miejscowości narzekają, że nasi posłowie przypominają sobie o nich tylko przed wyborami, a poza tym w ogóle się nimi nie interesują. Przez cztery lata żaden z posłów Platformy nie poprosił mnie o zorganizowanie spotkania w gminie czy powiecie - mówi Grażyna Głowacka, radna powiatowa PO z Suchego Lasu.
Krzysztof Bondyra, socjolog z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, również podchodzi sceptycznie do pomysłów poznańskich działaczy PO.
Wchodzenie Platformy na tereny wiejskie to strata czasu podczas i tak krótkiej kampanii wyborczej. To jest bastion PSL i choćby działacze Platformy bardzo chcieli, to preferencji wyborczych mieszkańców wsi nie zmienią. Rzeczywiście, do zagospodarowania jest przede wszystkim elektorat ze średniej wielkości miast powiatowych. Tam gorące spotkania z wyborcami mogą przynieść efekt, ale pod warunkiem, że PO będzie miała coś konkretnego do zaproponowania. Z tym może być już gorzej, bo np. rzemieślnicy mają do rządu sporo pretensji, że zabrano im dotacje na dokształcanie zawodowe. Tak naprawdę Platforma ma małe pole manewru i takie przedwyborcze działania mogą przynieść skutek odwrotny od zamierzonego - podkreśla Bondyra.