Odpowiedzi mają częściowo udzielić piątkowe wybory. Już w lecie odbyło się referendum konstytucyjne. Większość Marokańczyków poparła wtedy zmiany, które zaproponował król, w tym kosmetyczne ograniczenie jego władzy.

Maroko już przed wybuchem rewolucji arabskich było jak na świat islamu całkiem liberalne. Nie blokowano tam Internetu, działała umiarkowana opozycja. Granicą swobody wypowiedzi i działania było – i nadal jest – to, co zdaniem rządzących, zagraża pokojowi oraz harmonii państwa i obywateli. Oznacza to całkowity zakaz krytyki króla i jego rodziny oraz w mniejszym stopniu, choć na prowincji wciąż dotkliwym, władz lokalnych. W aresztach jest trochę opozycjonistów, ale represje w niczym nie przypominają czasów poprzedniego monarchy, kiedy przeciwnicy polityczni znikali w tajnych więzieniach, gdzie latami nie widzieli słońca.

48-letni Mohammed VI, dziedzic najdłużej panującej dynastii arabskiej, cieszy się szczerym szacunkiem znacznej części społeczeństwa. Obserwowałem to niedawno w Tetuanie, 300-tysięcznym mieście na północy, gdzie monarcha ma jeden z pałaców. Wykształceni i znający Zachód ludzie opowiadali z przekonaniem, że król, gdyby tylko mógł, zreformowałby kraj, wyplenił korupcję i niesprawiedliwość. Przeszkadzają mu urzędnicy. Słyszałem opowieści o Mohammedzie VI wymykającym się w nocy z tetuańskiego pałacu, by na wąskich uliczkach wsłuchiwać się w troski bezdomnych i żebraków.

Przeciw monarchii jest zdelegalizowana radykalna partia islamska i część zapatrzonych w Zachód aktywistów Ruchu 20 lutego, organizacji przypominającej te, które zapoczątkowały rewolucje w Tunezji i Egipcie. Na wiecach, które zaczęły się w lutym i, z mniejszą częstotliwością i coraz mniej liczne, odbywają do dziś, zwykle nie słychać antykrólewskich haseł. Inne są takie same, jak te wznoszone na początku roku w Tunisie, Kairze czy Bengazi. Demonstranci wzywają do walki z bezrobociem, upokorzeniem, represjami, domagają się godności, pracy i sprawiedliwości. Podobni do tunezyjskich czy egipskich są też uczestnicy. Głównie młodzi mężczyźni, ubrani z europejska, trochę kobiet, połowa z nich w chustach, i trochę brodatych islamistów, zazwyczaj tych radykalnych, popierających partię, która nie mogła wziąć udziału w piątkowych wyborach. Ruch 20 lutego namawiał, by je zbojkotować.

Faworytem była ta łagodniejsza, przynajmniej oficjalnie, nosząca nazwę Partia Sprawiedliwości i Rozwoju, dokładnie jak rządzące trzecią kadencję w Turcji ugrupowanie Erdogana. Wiele wskazuje, że to z jej szeregów będzie się wywodził przyszły premier Maroka, bo wprowadzone w lecie zmiany w konstytucji przewidują, że król mianuje szefa rządu ze zwycięskiej partii. Do tej pory mógł wyznaczyć dowolnego polityka. Ostatnio był nim Abbas el Fassi, przez chwilę bardzo popularny i w Polsce. Nie bacząc na zapylone od wybuchu wulkanu niebo, przyleciał małym samolotem na pogrzeb Lecha Kaczyńskiego. Na mapie zapewne pojawi się kolejny kraj współrządzony przez islamistów. Tym się różniący od Turcji czy Tunezji, że znaczna część władzy będzie w rękach króla. Przede wszystkim obronność, bezpieczeństwo i religia. Mohammed VI to też Amir al Muminin, przywódca wiernych. I nic nie wskazuje, by wierni wyobrażali sobie Maroko bez Amira al Muminina.