Polityczne obchody Święta Pracy zaczęły się w tym roku już w sobotę, 28 kwietnia. Leszek Miller zadbał, aby bez żadnych kompleksów rywalizować z Januszem Palikotem o status lewicowca z największą wrażliwością społeczną i musiał wpierw zapewnić sobie silną legitymację władzy. Trzy dni przed 1 maja, podczas kongresu SLD, 92 proc. działaczy partii namaściło go na szefa partii.
Dysydenci w rodzaju Ryszarda Kalisza, Wojciecha Olejniczaka czy Katarzyny Piekarskiej nie mieli zbyt wiele do powiedzenia oprócz – jak w wypadku Olejniczaka – rytualnych zaklęć, aby mimo wszystko jakoś porozumieć się z Januszem Palikotem.
Ale wpierw Silny Miller musiał zostać na podstawie najszerszego możliwego mandatu – bo wskutek głosowania, do którego uprawnieni byli wszyscy członkowie partii – Supersilnym Millerem. Musiał zdobyć absolutną dominację we własnej partii, a wcześniej wyciągnąć z politycznego niebytu dawnych współpracowników typu Włodzimierza Czarzastego. Teraz już – czując się wyłącznym zarządcą SLD[pauza]owskiego folwarku – będzie snuł poprawnościowe deklaracje gotowości do okrągłego stołu lewicy z kolegami ze starej generacji lewicy: Markiem Borowskim, szefem Socjaldemokracji RP, czy Andrzejem Celińskim, liderem Partii Demokratycznej (tak, tak, ta partia jeszcze istnieje!).
W porównaniu z sobotą we wtorek Miller wypadł dość blado, wygłaszając banalne przemówienia gromiące obojętność socjalną rządu Tuska i broniąc wykluczonych.
Jego przeciwnik Janusz Palikot na wtorkowym wiecu w Sali Kongresowej zaskoczył wszystkich lewicowym radykalizmem. Bez kompleksów i sprawnie wszedł na pola zajmowane dotąd przez SLD. Przydał mu się pozyskany niedawno Piotr Ikonowicz, który jak wytrawny showman wywiadował zaproszonych na scenę ludzi. A sam lider sprawnie przedstawił program "korekty kapitalizmu". Grzmiał na umowy śmieciowe i kokietował nowym obrazoburczym hasłem: "Państwo musi budować fabryki".