Wszyscy już widzą, że historia z próbą obalania Tuska i wystawianiem własnego kandydata na premiera kończy się dla PiS kolejną bolesną porażką. Ich szczęście w nieszczęściu polega na tym, że mało kogo to obchodzi.
Z początku zapowiedzi budowania jeszcze w tym Sejmie antytuskowej koalicji i próby powołania „apolitycznego profesora" na premiera wyglądały jak nieszkodliwy element sezonu ogórkowego w polityce. Trwa to jednak już ponad miesiąc i potrwa jeszcze, padały nazwiska Zyty Gilowskiej i Jerzego Kropiwnickiego – każde kwitowane raczej wzruszeniem rąk. Ale nie kandydatury są złe. To cały pomysł jest chory.
Zastanówmy się bowiem, cóż jest dziś największą słabością Prawa i Sprawiedliwości. Brak profesorów? Udowodnienie, że nie lubią Tuska? Podejrzenia, że są łżeopozycją? Wolne żarty. Wszyscy wiedzą, że partia Kaczyńskiego ma swoich akademików, Tuska szczerze nie znosi i bardzo chętnie pozbyłaby się z Sejmu całej Platformy.
Potencjalni wyborcy PiS – bo przecież to o nich toczy się walka – wątpią tylko, czy Kaczyński jest jeszcze w stanie wygrać. Sześć porażek wyborczych w sześć lat – to robi wrażenie, to buduje obraz partii, która może i ma rację, ale zawsze przegrywa. Jeśli więc PiS czegoś rozpaczliwie potrzebuje, to sukcesu. Jakiegokolwiek. Tymczasem akurat nawet największa mobilizacja opozycji i tak skończy się jej porażką, a Tusk zostanie wybroniony. Po co więc PiS dobrowolnie pcha się na szafot, po co prze do nieuchronnej klęski? Dalibóg, tylko oni raczą wiedzieć.
Oficjalna wersja jest taka, że chcą w ten sposób pokazać, kto jest prawdziwą opozycją. Jeśli jakaś partia (Ruch Palikota, SLD) nie poprze wniosku o odwołanie Tuska, jest jego sojusznikiem. Jeśli poprze wniosek pisowski – akceptuje hegemonię Kaczyńskiego w opozycji. Cieszą się więc pisowcy i klepią po udach z radości, że na taki fortel wpadli i w taką pułapkę zapędzili opozycję.