Najbliższe dni będą czasem, gdy awantura stanie się dominującą metodą osiągania celów w polityce. Ktoś powie, że to szaleństwo, bo ludzie w Polsce z odrazą reagują na widok „kłócących się” polityków. Owszem, tak deklarują, ale w rzeczywistości wywołane wówczas emocje zamieniają wielkie masy wyborców (czy właściwie respondentów, gdy mówimy o okresie międzywyborczym) w zdyscyplinowane kohorty zwolenników.
Ciśnienie w żyłach podniesie debata budżetowa, która zacznie się za kilka dni. Będzie wtedy można skonfrontować zapowiedzi Donalda Tuska z tzw. drugiego exposé z rzeczywistymi planami wydatków. Ciekawie też będzie, gdy minister sprawiedliwości przedstawi w Sejmie informację na temat losu małych sądów. Tu pęknięcia mogą się pojawić nie tylko między obu koalicjantami, ale i w PO, gdyż posłowie z pokrzywdzonych powiatów nie chcą wcale świecić oczami za tę decyzję.
Dorzućmy do tego sprawy światopoglądowe. Dalszy ciąg rozliczeń wewnątrz Platformy za głosowanie nad ustawą aborcyjną. Oraz zaskakującą zapowiedź premiera, że refundację in vitro chce załatwić za pomocą jakiegoś ukazu. Pardon, rozporządzenia. Jeszcze szczypta czegoś ostrego i przepis na awanturę mamy gotowy.
Czy to oznaka szaleństwa szefa rządu? Absolutnie nie. Dzisiaj polityczna inicjatywa wypadła wszystkim z rąk. Leży na ulicy i trzeba ją podnieść. Popatrzmy: PiS po serii wydarzeń typu debaty czy lansowaniu profesora Glińskiego przestało prezentować działania, które by równie mocno przykuwały uwagę opinii publicznej. „Maluchy”, czyli SLD, Ruch Palikota, także PSL, mają zbyt mało ludzi i środków, aby prowadzić polityczne kampanie z podobnym rozmachem. Pieniądze, pieniądze, jeszcze raz pieniądze - jak tłumaczył istotę wojennego powodzenia Napoleon.
Wreszcie Tusk i wlokąca się za nim jego ociężała partia. Po zeszłotygodniowym przemówieniu i pierwszych prezentacjach ministrów zdawało się, że to on wraca na pozycję głównego rozgrywającego. Ale cóż, wystarczył jeden deszcz, aby pozbawić go inicjatywy.