A jednak. Spotykałem w swojej praktyce młodych ludzi, którzy uciekali z sierocińców, bo woleli własne, tak zwane patologiczne domy.
Nawet jeśli panował w nich bałagan i nie było ciepłego obiadu?
Ciepły obiad, jakkolwiek ważny, może podać ktoś inny, na przykład szkoła. A posprzątać mogą choćby sąsiedzi, jeśli zechcą pomóc. Z mojego punktu widzenia w rodzinie najważniejsze są więzi emocjonalne, których nie tworzy się tak łatwo, jak sprząta czy gotuje, i nikt rodziców w tym nie zastąpi.
Rodzina zastępcza nie jest więc żadnym wyjściem?
To zależy. Jeśli dziecko trafi do takiej, która dobrze funkcjonuje, może poznać inny model rodziny niż jego własna. Ale jest ryzyko, że zrodzi to u niego pewne rozdarcie. „Tu jest mi przyjemnie, ale mama i tata są gdzieś indziej”. Gorzej jeśli trafi do sierocińca, bo wszyscy wiemy, jak różnie funkcjonują te placówki. To bywa szkoła przetrwania i blisko stamtąd do środowisk przestępczych.
Ma pan na myśli raport NIK, który wykazał, że w domach dziecka rządzi przemoc? I więzienna „fala” jest na porządku dziennym. Czyli dziecko trafia z deszczu pod rynnę?
Może tak być. Co więcej, młody człowiek pozbawiony bliskich żyje ze stygmatem sieroty, osoby nikomu niepotrzebnej, z obniżonym poczuciem wartości. Dlatego zamiast odbierania dzieci rodzicom, sugerowałbym stworzenie systemu pomocy w terenie, który u nas jest słabo rozwinięty. Odpowiednia osoba mogłaby przyjeżdżać do rodziny i pracować z nią na miejscu, prowadzić terapię w domu.
A może nasi urzędnicy wolą wzorce europejskie? Niemieckie urzędy do spraw dzieci, Jugendamty w 2011 roku odebrały rodzicom 38500 dzieci. W Norwegii prężnie działa kontrowersyjny urząd ochrony dzieci Barnevernet. Można tam stracić potomstwo nie tylko za zmuszanie go do zajęć dodatkowych typu gra na fortepianie, ale także, bo dziecko jest za mało uśmiechnięte, niehigienicznie żywione lub matka nie ma środków, by zapłacić czynsz...
Bo w Skandynawii model wychowania jest w ogóle nieco inny, tzw. bezstresowy. Zakłada się tam, że frustrowanie dziecka przynosi mu szkodę, nie należy go zatem do niczego zmuszać. Praktyka pokazuje jednak, że dziecko powinno być w pewien sposób frustrowane – nie mam oczywiście na myśli kar fizycznych. Dzieci potrzebują jasnych granic i zasad. Muszą wiedzieć, że mogą posunąć się tylko do jakiegoś momentu, a dalej już nie. To daje im poczucie bezpieczeństwa. W skandynawskim modelu wychowania okazuje się, że dziecko ma więcej władzy niż rodzic, a taki poczucia bezpieczeństwa nie daje. Ważna jest tu kwestia edukacji rodziców. W końcu każdy może nim być.
Nie każdy. Pewnym polskim rodzicom odebrano dzieci m.in. dlatego, że wieku lat 11 bez opieki podróżowały autobusem. Innym – bo zdaniem norweskich urzędników mieli za niskie IQ, by je wychowywać?
To absurdalne. Nawet osoby upośledzone umysłowo bywają świetnymi rodzicami, bo mają intuicję i potrafią stworzyć więzi emocjonalne. Dochodzimy tu zresztą do modelu państwa totalitarnego, które odbiera autonomię rodzinom i decyduje, kto może być rodzicem, a kto nie.
Władze norweskie już w ubiegłym roku oceniły, że dzieci są własnością państwa, a biologiczni rodzice tylko im szkodzą. Stworzono nowe kryteria dobrego samopoczucia dziecka. Jeśli potomek wykaże niezadowolenie, zostanie ze swej rodziny usunięty.
To jakiś cytat z Orwella?
Nie. Główne tezy raportu przygotowanego przez norweskie Ministerstwa ds. Rodziny Dzieci i Spraw Socjalnych.
Takie tezy są bardzo niebezpieczne. Fundamentem rodziny są rodzice i więź między nimi. Także więź między rodzicami a dziećmi. Wszelkie działania państwa powinny być skierowane na wzmocnienie tego fundamentu. Jeśli osłabiamy pozycję rodziców, zmniejszamy u dziecka poczucie bezpieczeństwa, którego wagę wciąż podkreślam. Ingerencja państwa w rodzinę powinna być ostatecznością w sytuacjach poważnego zagrożenia dla dziecka.
dr Grzegorz Iniewicz, psycholog kliniczny z Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz Kliniki Psychiatrii Dzieci, Młodzieży i Dorosłych Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie