Politycy Platformy i premier Donald Tusk w rozpoczętej wczoraj rekonstrukcji rządu pokładali głęboką nadzieję, że stanie się ona punktem zwrotnym. Że od niej słupki popularności pójdą w górę i zacznie się marsz po kolejne zwycięstwa wyborcze.
Jak to się jednak może stać, skoro premier mówił w środę, że wysoko ocenia odwoływanych ministrów? Skoro byli tak kompetentni, rekonstrukcja nie jest potrzebna, a jeśli jednak popełniali błędy, to dlaczego czekał z ich wymianą do połowy kadencji?
I tu dochodzimy do pytania najważniejszego: czy Donald Tusk ma świadomość, dlaczego Polacy przestali go kochać, dlaczego przestali kochać jego partię.
Polacy doskonale widzą, że PO od niemal roku zajmuje się głównie sobą, że premier poświęcił ostatnie miesiące na wycinanie wewnętrznej opozycji w partii i gromadzeniu w swych rękach coraz większej władzy. Mimo to Platforma jest wstrząsana nieustannymi sporami – a to wyciekają kompromitujące partię taśmy, a to – jak wczoraj – szef klubu parlamentarnego z kandydatem na ministra sportu publicznie wymieniają się obelgami.
Niedawno Platforma odrzuciła wniosek miliona obywateli w sprawie referendum dotyczącego sześciolatków. We wtorek rząd przyjął projekt ustawy o OFE. Zarówno częściowa nacjonalizacja funduszy emerytalnych, jak i nieudana reforma obniżająca wiek szkolny wciąż budzą olbrzymie kontrowersje. Nie wspominając o kłopotach byłego już ministra Sławomira Nowaka z prokuraturą ani o zataczającej coraz szersze kręgi infoaferze. Jeśli dołożymy coraz gorsze relacje z koalicjantem, mamy obraz tarapatów, w które popadła PO na półmetku drugiej kadencji.