Przede wszystkim od wyborów tych zależy, czy Wielka Brytania będzie terytorialnie jeszcze mniejsza, niż jest teraz (78 procent powierzchni Polski ) i czy pozostanie w UE. Oczywiście ani jedno, ani drugie nie wyjaśni się w nocy z czwartku na piątek, gdy poznamy wyniki wyborów do Izby Gmin. Ale procesy odpływania Szkocji od Zjednoczonego Królestwa (całkiem prawdopodobny) i Zjednoczonego Królestwa od Brukseli (mniej prawdopodobny) mogą się na dobre rozkręcić właśnie wtedy.

Upłynęło ledwie osiem miesięcy od referendum, w którym idea niepodległej Szkocji poniosła porażkę, a nacjonaliści szkoccy okazali się bliscy największego sukcesu w historii. Jest tak dlatego, że w Wielkiej Brytanii są – tak pożądane przez niektórych polskich polityków – JOW-y. Czterdziestokilkuprocentowe poparcie dla nacjonalistycznej partii SNP wystarcza do jej zwycięstwa w niemal każdym okręgu wyborczym w Szkocji. I czysto arytmetycznie czyni z niej atrakcyjnego partnera do koalicji rządowej w Londynie. Ale to diabelska atrakcyjność – ceną za nią będzie w przyszłości wyrwanie się Szkocji spod skrzydeł Londynu.

Rola Wielkiej Brytanii w UE jest dla naszego kraju nie do przecenienia. Zjednoczone Królestwo to obok Francji jedyne państwo, z którym można się poważnie wiązać militarnie. Na dodatek przez lata Polska dzieliła z nim wizję wspólnoty – gotowej do dalszego rozszerzenia i ostrożnej wobec Moskwy.

I wspólna wizja, i sojusz wojskowy są w tej chwili zagrożone. Dlatego tak ważne są dla nas dalsze losy premiera Davida Camerona. On nie jest skłonny dać się wciągnąć w proces odrywania Szkocji. I – prawdopodobnie – jest w stanie rozładować eurosceptyczne napięcie wśród konserwatystów. Dlatego Cameronowi powinniśmy kibicować.