Wobec takich oczekiwań okazała się ona rozczarowaniem. Widzowie właściwie niczego istotnego się z niej nie dowiedzieli. Większość uczestników debaty mówiła ogólnikami, padało dużo banałów, unosiła się aura nieznośnej poprawności politycznej, zwłaszcza w odniesieniu do spraw światopoglądowych (relacje państwo - Kościół) czy stosunków międzynarodowych (używanie polityki imigracyjnej UE w sprawie uchodźców jako środka dyscyplinującego takie kraje, jak Polska) .
Tymczasem ktokolwiek z polityków występujących w tej dyskusji miałby rządzić, zderzy się - jeśli chodzi zwłaszcza o gospodarkę - z oporem rzeczywistości i będzie musiał dostować swoją politykę do niej. Dotyczy to zarówno etatystów, jak i neoliberałów.
Na tym tle pozytywnie wyróżniał się Janusz Korwin-Mikke. Mimo księżycowych pomysłów, które zgłaszał w różnych dziedzinach, był przynajmniej prawdziwy (próbował mu w tym zakresie dorównać Paweł Kukiz). Korwin-Mikke nie uległ poprawności politycznej, stwierdzając na przykład, że obecność Kościoła w przestrzeni publicznej jest znacznie mniejszym problemem niż promocja gender. I to on chyba najlepiej podsumował całą debatę: festiwal obietnic.
Najbardziej zaś nijako wypadli Janusz Piechociński i Ryszard Petru.