To katastrofa – tak skutki reformy procesu karnego z lipca 2015 r. ocenił w listopadzie minionego roku Zbigniew Ziobro, minister sprawiedliwości. Niespełna dwa miesiące później projekt przywracający stare przepisy procedury karnej przyjmuje rząd. Mają wejść w życie 1 kwietnia. Czy trzeba się tak spieszyć?
– To działanie pospieszne, nieroztropne i destrukcyjne. Do pewnego stopnia także nieuczciwe, bo dane statystyczne, jakie są przytaczane, przy ich prawidłowej interpretacji przemawiają za tym, by dać reformie szansę – mówi „Rz" prof. Michał Królikowski, b. wiceminister sprawiedliwości.
Najważniejszą zmianą przewidzianą w projekcie jest rezygnacja z procesu kontradyktoryjnego, przywrócenie aktywnej roli sądu na sali rozpraw oraz pierwszeństwo zasady prawdy materialnej.
Sędzia nie jak arbiter
– Przeniesienie ciężaru postępowania dowodowego na strony sprawiło, że upośledzone w reprezentowaniu swych procesowych racji stały się osoby, których sytuacja materialna nie pozwala na zaangażowanie pełnomocników i korzystanie z usług ekspertów – uważa Marcin Warchoł, wiceminister sprawiedliwości. Przy okazji przypomina, że ok. 90 proc. oskarżonych żąda obrońcy z urzędu. Lipcowe zmiany stawiały więc, zdaniem resortu, w uprzywilejowanej pozycji osoby zamożne, które stać na wynajęcie prawników, ekspertów czy biur detektywistycznych.
Projekt usuwa też zakaz korzystania z tzw. owoców zatrutego drzewa. Ma to chronić praworządność i przeciwdziałać nadużyciom, czyli zamierzonej dyskwalifikacji dowodów. Każda sytuacja ma być oceniana indywidualnie. Ogranicza się również stosowanie trybów konsensualnych (ugód z prokuratorem i dobrowolnego poddania się karze) w sprawach o poważne przestępstwa. Mają być rozpoznawane na publicznej rozprawie. Dużo mniejsze zmiany czekają postępowanie odwoławcze. Dzięki temu ma być szybciej. Sąd drugiej instancji w granicach zaskarżenia dopuści niektóre dowody z urzędu.