Jakie zagrożenia mogą nas spotkać w mieście?

Współczesne metropolie, naturalne środowisko wielu mieszkańców Polski, tworzą zagrożenia, o jakich jeszcze 100 lat temu nikomu się nie śniło

Publikacja: 08.06.2013 10:04

Często lekceważymy elementarne zasady bezpieczeństwa i sami prowokujemy złodziei

Często lekceważymy elementarne zasady bezpieczeństwa i sami prowokujemy złodziei

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek

Marta Wiśniewska, laborantka spod Białegostoku, która zaraz po szkole postawiła na życie w Warszawie, uczyła się stolicy trzy lata, zanim bez kołatania w sercu odważyła się samotnie wpaść wieczorem na imprezę do koleżanki na Pradze.

– Szkoła życia była twarda – opowiada. – Już kilka dni od przyjazdu, przy Dworcu Centralnym ukradli mi portfel, krótko potem w czasie powrotu z dyskoteki mój kolega został poturbowany przez ulicznych chuliganów, bo nie chciał „wyskoczyć z dwóch dych", a raz musiałam uciekać, zwyzywana, przed agresywnymi Cygankami, bo nie chciałam dać sobie powróżyć.

Marta mówi, że dopiero tu odczuła, dlaczego o wielkich miastach mówi się jak o betonowej dżungli. – Przestrzeń, gąszcz i mrowie ludzi nie do ogarnięcia. I gdy nie zna się ich rytmu i ich niepisanych reguł, łatwo stać się ofiarą miejskich „drapieżników".

Odkąd osiedliła się w stolicy, zaliczyła jeszcze rozciętą przez kieszonkowców torebkę, włamanie do piwnicy i nocną interwencję policji, po tym, jak jakiś pijak przez pomyłkę dobijał się do jej drzwi. Dziś żartuje, że w procesie przyspieszonej „ewolucji" wykształciła sobie już „kły" i „pazury", które pozwalają jej w miarę spokojnie funkcjonować w tyglu półtoramilionowego miasta. – Sama raczej nie zapuszczam się w „zakapiorskie" dzielnice, nie patrzę menelom w oczy, żeby ich nie zachęcać do zaczepki, nie liczę publicznie pieniędzy wypłaconych w bankomacie, w nocnym autobusie – jeśli już zdarzy mi się z niego korzystać – siadam w sąsiedztwie grupy pasażerów, w drzwiach mam dodatkową gerdę, a w torebce gaz pieprzowy – wylicza.

Marta wie, że brzmi to trochę, jakby żyła nie w pięknej Warszawie, lecz w jakimś strasznym Nowym Jorku ze znanego filmu z Kurtem Russelem, z którego trzeba uciekać. – A to nie tak – tłumaczy. – Kocham Warszawę, na co dzień żyje mi się tu wspaniale, jednak warto sobie uświadomić, że wielkie miasto to nie tylko wielkie możliwości, ale i zagrożenia. A z częścią z nich można sobie radzić, jeśli się zachowa odrobinę zdrowego rozsądku.

Tego nigdy za wiele – statystyki wprawdzie są jak kilkupokoleniowa saga wciśnięta w ramy godzinnego spektaklu – ale nie sposób ignorować ich wymowy.  Z ogólnopolskich danych z 2011 r. wynika, że aż 700 tys. osób dotknęło u nas jakieś przestępstwo, doszło do 144 gwałtów, 360 włamań do mieszkań i ponad 30 tys. wymuszeń w szkołach. Co 54 sekundy dochodziło do interwencji policji w domach, co 30 minut kradziono auto, co 11 minut dochodziło do morderstwa. Części z nich z pewnością można było zapobiec.

Na wulkanie

Sto lat temu żyło w miastach 20 proc. mieszkańców Ziemi, w 1990 r. już 40 proc., a w 2010 r. – ponad połowa. Według World Health Organization w 2030 r. co szósty człowiek będzie mieszczuchem, a w 2050 – co siódmy. Migracje do miast w poszukiwaniu lepszego życia to tendencja oczywista, zważywszy na fakt, że miasta to struktury umożliwiające zaspokojenie wszystkich podstawowych ludzkich potrzeb z listy Maslowa. W miastach koncentruje się władza, pieniądz, edukacja i rozrywka, a im większe miasto, tym większe możliwości osiągania życiowych celów. Nie przypadkiem już dziś ok. połowy mieszkańców miast żyje w miastach dużych – liczących od 100 do 500 tys. mieszkańców – a co najmniej 10 proc. w metropoliach liczących ponad milion.

Jednak to, co stanowi jasną stronę mocy napędowej miast, ów – można by rzec – bergsonowski pęd życia – jest jednocześnie źródłem generującym rozliczne zagrożenia. Jeśli skupić się na ciemnej stronie miast, jako skomplikowanych, wielopoziomowych struktur – infrastrukturalnych, kulturowych, demograficznych czy psychospołecznych – wyjdzie, że mieszczuch żyje na wulkanie.

– I w pewnym, potencjalnym sensie, tak właśnie jest, choć na co dzień nie zdajemy sobie z tego sprawy – mówi Przemysław Guła, ekspert ds. bezpieczeństwa, były szef Rządowego Centrum Bezpieczeństwa. – Co więcej, nie jesteśmy na nie wystarczająco przygotowani.

Specjaliści, którzy tworzą mapy potencjalnych zagrożeń, mogliby stanąć w szranki z autorami scenariuszy thrillerów, gdyby nie fakt, że w celach profilaktycznych usiłują opisać źródła realnych możliwych nieszczęśliwych zdarzeń i klęsk. Według nich mieszczuchowi grozi nie tylko natura (m.in. powódź, susza, burza, gradobicie, trąba powietrzna, mgła), skażenia chemiczne, biologiczne i nuklearne (wody, powietrza, ziemi), hałas czy pożar. Potencjalnie równie niebezpieczne są okoliczności dnia codziennego. Zagrożenia niesie przestrzeń publiczna, gdzie narażeni jesteśmy na nieszczęśliwe wypadki i zdarzenia – na ulicy i w podróży (wypadki komunikacyjne, bójki, zamieszki, złe psy, narkotyki, broń, kradzieże, napady, monitoring kart kredytowych, epidemie) czy w szkole i pracy (przemoc i wymuszenia, wypadki). W końcu w internetowej sieci – kradzież tożsamości,  kradzież kodów do kont.  Paradoksalnie – długa lista zagrożeń dotyczy też domu i rodziny (m.in. upadki, porażenia prądem, brak prądu, niezdrowa żywność, nadużycie leków, zatrucie czadem, ale i przemoc domowa).

Powyższa systematyka może przerażać swoją drobiazgowością, ale życie dowodzi np., że najwięcej wypadków przy wykonywaniu codziennych czynności zdarza się właśnie w domu. Nie trzeba też tłumaczyć, jakim dramatem dla osoby niepełnosprawnej, korzystającej z medycznych urządzeń wspomagających, jest nagły brak prądu.

Część miejskich zagrożeń ma charakter systemowy, część indywidualny, ale w praktyce okazuje się, że możemy mieć kłopot nie tylko z tymi pierwszymi. Przemysław Guła martwi się, że od czasu, gdy porzucono kursy obrony cywilnej w szkołach, przestaliśmy w ogóle myśleć o sferze zagrożeń, które towarzyszą naszemu życiu. – To prawda, że wówczas miało to kontekst propagandowy, zimnowojenny, ale przy okazji jakoś uczyło podstaw właściwego zachowania i elementarnych umiejętności potrzebnych w sytuacjach różnego rodzaju zagrożeń – wskazuje ekspert. I dodaje: – Jest pożar. Ilu z nas zna na pamięć właściwy numer telefonu alarmowego albo ma choćby gdzieś pod ręką zapisany? Mamy wypadek na drodze – ilu z nas wie, jak założyć opaskę uciskową przy krwotoku? Aż strach pytać o hipotetyczny wyciek niebezpiecznej substancji chemicznej w pobliskiej fabryce, bo ilu z nas umie rozróżnić sygnały alarmowe i skojarzyć je z pożądanym modelem zachowania?

Jak skutecznie krzyczeć

Problem zagrożeń, jakie generuje współczesne tętno miejskiego tygla, z uogólnionej perspektywy wydaje się na tyle złożony, że aż abstrakcyjny. I pewnie stąd biorą się głosy, że ucywilizowany mieszczuch, jeśli chce względnie bezpiecznie funkcjonować w swoim naturalnym środowisku, powinien przejść elementarny kurs miejskiego survivalu. A co najmniej przypomnieć sobie, czym jest elementarna ostrożność i zapobiegliwość.

Coś w tym jest, bo nasze postawy wobec kwestii bezpieczeństwa są mało konsekwentne. Z badań CBOS z ub. roku wynika np., że ponad połowa Polaków boi się, iż padnie ofiarą przestępstwa. Z kolei z badań mierzących poziom ufności do bliźnich, wynika, że nie jesteśmy zbyt otwartą nacją. Tymczasem niemal co tydzień media lokalne przynoszą wieści o kolejnych oszustwach na wnuczka,  czy kradzieżach na panią z ZUS. Nagminnie wpuszczamy obcych do klatki schodowej, nie sprawdzając, kto dzwoni przez domofon. Na portalach społecznościowych chwalimy się nowym samochodem i zdjęciami z drogiej wycieczki. Na ulicy głośno informujemy przez telefon przyjaciół, dokąd wyjeżdżamy i jak długo nas nie będzie. W sumie zaś – jak brutalnie nazywa to Pałkiewicz – „gwałcimy elementarne normy defensywne, nie dostrzegamy w porę znaków ostrzegawczych, jesteśmy bezkrytyczni i niefrasobliwi".

Dr Waldemar Urbanik, socjolog z Wyższej Szkoły Humanistycznej TWP w Szczecinie wskazuje zaś, że choć problem z bezpieczeństwem mają wszystkie nacje, to jednak my dokładamy do niego swoją mentalną cegiełkę. – „Jakoś to będzie" i „jak co złe, to nie nam" królują w polskim sposobie myślenia – mówi socjolog. – Rzadko myślimy na dłuższą metę, ciężko jest się nam zmusić do przewidywania zdarzeń, jako konsekwencji naszych postaw. Nie odśnieżamy dachów, dopóki któryś się nie zawali, nie sprawdzamy gaśnicy, póki nam się coś nie zapali. Ale jak wskazywał wielki socjolog Max Weber, społeczeństwa Zachodu charakteryzuje racjonalność, a Wschodu – emocjonalność. I jest w tym wiele racji.

– Na ogół dość poważnie podchodzimy do ochrony mienia – wskazuje Przemysław Guła. – Polacy inwestują już w porządne drzwi z kilkoma zamkami, w kraty w oknach, w systemy alarmowe, kupują mieszkania na strzeżonych osiedlach zamkniętych, chodzą na kursy samoobrony. Można dostrzec w tym pewną modę, czy snobizm. Uważam jednak, że każde indywidualne zachowania, które wpływają na zwiększenie bezpieczeństwa, są pożądane.

Guła podkreśla jednak, że problem bezpieczeństwa jest zbyt złożony, by zrzucać go na obywatela i pozostawiać go samemu sobie. – Niestety, nasze władze mają taką tendencję. Dobrze, jeśli obywatele sami, spontaniczne, chcą coś robić, by zwiększyć poczucie swojego bezpieczeństwa, ale bez edukacji na rzecz bezpieczeństwa, bez działań systemowych nie na wiele się to zda.

W miastach koncentruje się władza, pieniądz, edukacja i rozrywka, a więc większe możliwości osiągania życiowych celów. Ale też tym więcej niebezpieczeństw

Ekspert ds. bezpieczeństwa podkreśla np. potencjalnie wielką rolę strażników miejskich czy dzielnicowych w roli pomostu bezpieczeństwa. – Ale dzielnicowi są zasypani papierami, a straż miejska stała się służbą egzekucyjną i zajmuje się głównie mandatami za parkowanie i przekroczenie prędkości.

Tymczasem, kto chce i może, bierze sprawy w swoje ręce. Na przykład panie. – Chętnych jest coraz więcej – usłyszeliśmy w jednym z popularnych warszawskich klubów aikido, który prowadzi kursy dla pań obejmujące nie tylko chwyty i kopniaki, ale i metody walki psychologicznej. – Panie nie ukrywają, że się zapisują, bo nie czują się bezpieczne.

I nie chodzi o to, że nagle panie chcą być jak Jet Li i załatwiać ulicznych agresorów pięściami, choć i to się może przydać, gdy zagrożenia nie da się uniknąć, a drogi ucieczki nie ma. – Obrona fizyczna czy z użyciem środków obezwładniających to ostateczność – mówią w warszawskim klubie samoobrony. – Najmądrzej jest po prostu uniknąć napaści, czyli albo uciec, a jeśli się nie uda, zachować zimną krew i zminimalizować zagrożenie.

Kursy uczą, jak panować nad mową ciała, by nie prowokować zaczepki, jak na nie odpowiadać, by nie doszło do eskalacji, a nawet jak krzyczeć, żeby spłoszyć napastnika.

Strzeż się tych miejsc

Przestępczość to najczęściej kojarzone zagrożenie „miejskie" – pod tym kątem najchętniej pytania badawcze stawiają nauki społeczne, z nią też z reguły wiążą swoje obawy mieszkańcy miast. Mapy zagrożeń – włamań, rabunków, pobić, kradzieży aut – które rysują sami zainteresowani – koncentrują się jednak na stereotypowym wyróżnieniu miejsc uważanych za szczególnie niebezpieczne, które należy omijać. Jak w piosence zespołu Klaus Mitffoch, trzeba się strzec owych „ciemnych przejść, późnych pór, zakamarków, schodów, wind (...) brudnych ulic, gdzie jest mrok".

Gdzie według wiedzy potocznej „nie wolno głośno śmiać się i za dobre mieć ubranie"?

W stolicy – w śródmieściu, na Woli i Pradze-Południe – gdzie większość przestępstw kryminalnych to kradzieże, rozboje, zabójstwa i włamania.  W Łodzi – na okrytych złą sławą Bałutach (jak w powiedzeniu: „bez kija i noża nie podchodź do bałuciorza"). Kraków straszy nie tylko Nową Hutą, bo centrum przyciąga turystów, a złodziei ich portfele, laptopy, aparaty fotograficzne i kamery. W Bydgoszczy „ludzie złych profesji mają swoje oceany" w śródmieściu i dzielnicy Szwederowo. Katowice mają niesławne śródmieście, Olsztyn – stare Zatorze, Poznań ma Dębiec i Jeżyce. Trójkąt „bermudzki" w okolicach bazaru straszy w Lublinie, w Szczecinie centrum, w Gdańsku – Orunia i Dolny Wrzeszcz, a w Pile – jak wiadomo ze „Statku Piła Tango" zespołu Strachy na Lachy – „takie miejsca, gdzie jest lepiej chodzić z nożem, całe Górne i Podlasie, wszyscy są za Kolejorzem".

Tą swojską mapę oczywiście potwierdza wyższa niż gdzie indziej liczba przestępstw przeciwko mieniu, zdrowiu i życiu, czego dowodem są policyjne statystyki. Tymczasem dr Waldemar Urbanik proponuje odwrócić sugerowany wektor. – Warto zdemitologizować dość powszechne przekonanie, że miasta zawsze i bezwyjątkowo są źródłem zagrożenia w obszarze bezpieczeństwa publicznego – tłumaczy badacz. – Są przecież też miasta mniej lub bardziej bezpieczne, podobnie jak są mniej lub bardziej bezpieczne jego kwartały czy dzielnice. – Rzecz w tym, iż złożone struktury miejskie stwarzają przede wszystkim większe problemy z zabezpieczeniem i zaspokojeniem potrzeby bezpieczeństwa.

Urbanik uważa, że jednym z najpoważniejszych źródeł współczesnych problemów związanych z bezpieczeństwem w dużych miastach jest zjawisko, które można określić jako samotność w tłumie.

Na wsiach, w małych miastach, podmiejskich osiedlach sąsiedzi się znają, wiedzą o sobie niejedno, co sprzyja np. reakcji w przypadkach patologicznych. A i złodziejowi trudniej, bo oko sąsiada czujne. W wielkim mieście, w blokowisku, często nie tylko nie utrzymujemy kontaktów z najbliższym otoczeniem, ale nawet nie wiemy, jak wygląda nasz sąsiad. Podobnie jak on nie zna nas.

Obywatel niedonosiciel

Tak zanika nie tylko możliwość wzajemnego wsparcia w sytuacjach kryzysowych, ale przede wszystkim zanika ważna funkcja kontroli społecznej. – W miastach mamy do czynienia z postępującą atomizacją stosunków interpersonalnych, wyalienowaniem, w końcu niemal pełną anonimowością – tłumaczy dr Urbanik. – Ta ostatnia wprawdzie z jednej strony daje człowiekowi swoiste poczucie wolności, to jednak z drugiej prowadzi właśnie do owej samotności wśród tysięcy czy milionów.

Socjolog wskazuje, że prywatne życie człowieka miejskiego organizują styczności pośrednie, wypierając naturalne więzi i relacje bezpośrednie.

Tymczasem naturalne więzi wypiera wyścig szczurów – według dr. Urbanika jeden z czynników, który skutkując relatywizacją norm społecznych, także wpływa na obniżenie poziomu bezpieczeństwa. – W dużych miastach lokalizowane są centrale gospodarcze, główne siedziby korporacji – mówi socjolog. – I okazuje się, że ich modele funkcjonowania stają się modelami życia w ogóle. Pojawia się ostra rywalizacja, która na dodatek wiąże się nie tylko ze statusem zawodowym, ale z całą sferą posiadania określonych dóbr i usług. A w takim modelu miasta tworzą kompilację takich ról społecznych, która generuje zarówno wysoki poziom rywalizacji, jak i konfliktów.

Anonimowość idzie więc w parze z tzw. znieczulicą, a za nimi kroczy hipokryzja. Przemysław Guła: – Na co dzień oburzamy się na pijanych kierowców, wiedząc, jak potworna w skutkach może być jazda na podwójnym gazie, ale gdy widzimy kogoś, kto jedzie wężykiem po drodze, nie dzwonimy na policję. Bo to, co w innych krajach uznawane jest za obywatelski obowiązek, u nas wciąż uważamy za donosicielstwo.

Z tego samego powodu nie reagujemy, gdy ktoś podpala śmietnik, a nawet gdy słyszymy za ścianą ciągły płacz dziecka. Brak oddolnego poczucia wspólnego interesu, jakim jest poprawa bezpieczeństwa, to według Przemysława Guły polska zmora.

Tym gorzej, jeśli zjawisko lekceważy państwo – obojętnie czy dlatego, iż nie docenia jego wagi, czy po prostu jest bezradne. – Bezpieczeństwo to nie powinno być tym, czym się lubimy chwalić, że np. CBŚ złapało kolejną grupę przestępców w białych kołnierzykach – podkreśla Guła. – Bo, powiedzmy sobie szczerze, to mało dotyczy obywatela. Problem bezpieczeństwa, to wybita szyba, zdewastowany przystanek autobusowy, ukradziony rower. Jeśli wobec takich przypadków nawet państwo jest bezsilne, bo w zasadzie na takie przypadki nie reaguje, to tworzy się patologia. Zaczyna się od człowieka zaczepiającego na ulicy, który wymusza parę złotych za parkowanie, potem mamy chuligana, który nam zabierze portfel i komórkę. Jeśli nie ma reakcji, to zgodnie z regułą otwartych drzwi, w końcu ktoś kogoś pobije albo zabije. Reakcja musi zaczynać się na dole, bo inaczej będziemy w gazetach co rusz czytać wieści o rozbitych gangach, ale ulicami będziemy chodzić z duszą na ramieniu.

Marta Wiśniewska, laborantka spod Białegostoku, która zaraz po szkole postawiła na życie w Warszawie, uczyła się stolicy trzy lata, zanim bez kołatania w sercu odważyła się samotnie wpaść wieczorem na imprezę do koleżanki na Pradze.

– Szkoła życia była twarda – opowiada. – Już kilka dni od przyjazdu, przy Dworcu Centralnym ukradli mi portfel, krótko potem w czasie powrotu z dyskoteki mój kolega został poturbowany przez ulicznych chuliganów, bo nie chciał „wyskoczyć z dwóch dych", a raz musiałam uciekać, zwyzywana, przed agresywnymi Cygankami, bo nie chciałam dać sobie powróżyć.

Pozostało 96% artykułu
Konsumenci
Sąd Najwyższy orzekł w sprawie frankowiczów. Eksperci komentują
Prawo dla Ciebie
TSUE nakłada karę na Polskę. Nie pomogły argumenty o uchodźcach z Ukrainy
Praca, Emerytury i renty
Niepokojące zjawisko w Polsce: renciści coraz młodsi
Prawo karne
CBA zatrzymało znanego adwokata. Za rządów PiS reprezentował Polskę
Aplikacje i egzaminy
Postulski: Nigdy nie zrezygnowałem z bycia dyrektorem KSSiP