Marta Wiśniewska, laborantka spod Białegostoku, która zaraz po szkole postawiła na życie w Warszawie, uczyła się stolicy trzy lata, zanim bez kołatania w sercu odważyła się samotnie wpaść wieczorem na imprezę do koleżanki na Pradze.
– Szkoła życia była twarda – opowiada. – Już kilka dni od przyjazdu, przy Dworcu Centralnym ukradli mi portfel, krótko potem w czasie powrotu z dyskoteki mój kolega został poturbowany przez ulicznych chuliganów, bo nie chciał „wyskoczyć z dwóch dych", a raz musiałam uciekać, zwyzywana, przed agresywnymi Cygankami, bo nie chciałam dać sobie powróżyć.
Marta mówi, że dopiero tu odczuła, dlaczego o wielkich miastach mówi się jak o betonowej dżungli. – Przestrzeń, gąszcz i mrowie ludzi nie do ogarnięcia. I gdy nie zna się ich rytmu i ich niepisanych reguł, łatwo stać się ofiarą miejskich „drapieżników".
Odkąd osiedliła się w stolicy, zaliczyła jeszcze rozciętą przez kieszonkowców torebkę, włamanie do piwnicy i nocną interwencję policji, po tym, jak jakiś pijak przez pomyłkę dobijał się do jej drzwi. Dziś żartuje, że w procesie przyspieszonej „ewolucji" wykształciła sobie już „kły" i „pazury", które pozwalają jej w miarę spokojnie funkcjonować w tyglu półtoramilionowego miasta. – Sama raczej nie zapuszczam się w „zakapiorskie" dzielnice, nie patrzę menelom w oczy, żeby ich nie zachęcać do zaczepki, nie liczę publicznie pieniędzy wypłaconych w bankomacie, w nocnym autobusie – jeśli już zdarzy mi się z niego korzystać – siadam w sąsiedztwie grupy pasażerów, w drzwiach mam dodatkową gerdę, a w torebce gaz pieprzowy – wylicza.
Marta wie, że brzmi to trochę, jakby żyła nie w pięknej Warszawie, lecz w jakimś strasznym Nowym Jorku ze znanego filmu z Kurtem Russelem, z którego trzeba uciekać. – A to nie tak – tłumaczy. – Kocham Warszawę, na co dzień żyje mi się tu wspaniale, jednak warto sobie uświadomić, że wielkie miasto to nie tylko wielkie możliwości, ale i zagrożenia. A z częścią z nich można sobie radzić, jeśli się zachowa odrobinę zdrowego rozsądku.