Policzył pan zwolenników przed konwencją?
Nie. Ale mocno popracowałem. Wojtek zresztą też, bo pozbierał elity SLD-owskie, które były za kontynuacją jego rządów. Ja z kolei napisałem do każdego delegata list. A ponieważ dobrze tych ludzi znałem, to do większości osób dołączyłem dopisek typu: „Czy pamiętasz, jak kiedyś przy piwie rozmawialiśmy o tym czy o tamtym. Powinniśmy to powtórzyć. Liczę na twoje wsparcie". Zajęło mi to dwa dni. Poza tym na kongresie miałem znaczek SLD w klapie, a Wojtek nie. Delegaci błyskawicznie to zauważyli. W przeddzień kongresu wieczorem odbyliśmy bardzo nieprzyjemną rozmowę. Wojciech spytał, czy wiem, co robię, bo stosunek głosów wynosi 70 do 30 na jego korzyść. I jeżeli przegram, to dla mnie miejsca już nie będzie. Wyszedłem z tej rozmowy podłamany, ale byłem zdeterminowany do walki i wygrałem.
Rozmawialiście potem?
Potem było bardzo nieprzyjemnie. Gdy po wygranych wyborach chciałem podać Wojtkowi rękę, dosyć mocno mnie odepchnął. Zaproponowałem mu, żeby zrezygnował z szefa klubu, a w zamian wszedł do zarządu. Nie zgodził się. Próbowałem odbić klub, ale przegrałem jednym głosem. Dopiero gdy Wojciech został europosłem, zresztą za moją namową, przejąłem klub i wszystko się unormowało.
Przed wyborami prezydenckimi w 2010 r. odbyła się wasza konwencja, która wydawała się przełomowa. Wtedy do partii wrócili Leszek Miller i Józef Oleksy, a Aleksander Kwaśniewski zadeklarował pomoc w kampanii prezydenckiej Jerzego Szmajdzińskiego.
Postawiliśmy na Jerzego, bo uznaliśmy, że daje nam gwarancje solidnego przejścia przez bardzo trudną kampanię, w której nastroje od początku koncentrowały się wokół PiS i PO. Z Jerzym świetnie się współpracowało. Gdy dostaliśmy zaproszenie od Lecha Kaczyńskiego, żeby wziąć udział w uroczystościach w Katyniu, od razu wiedzieliśmy, że to będzie początek kampanii Kaczyńskiego i dlatego Jerzy powinien tam być. Z góry też było wiadomo, że nie mogłem wejść w skład tej delegacji, bo w tym czasie miałem gościć w USA na zaproszenie Departamentu Stanu. 10 kwietnia byłem w Waszyngtonie. Komórkę miałem wyłączoną, żeby mnie nie budziła w środku nocy. Była trzecia w nocy, gdy zaczął dzwonić telefon hotelowy. Raz, drugi, za trzecim razem odebrałem. Ktoś po polsku powiedział, że jest z Departamentu Stanu i że jestem proszony o kontakt z ambasadą, bo doszło do katastrofy i połowa rządu nie żyje.
Tak powiedział?
Dokładnie zapamiętałem te słowa. Włączyłem telefon komórkowy i odczytywałem spływające SMS-y. Potem zadzwonił mój współpracownik, który powiedział: „Właśnie rezerwuję ci bilet na samolot do Polski". Ja oszołomiony, trzecia w nocy, mówię: „Jak to do Polski, przecież tu mam spotkania w Departamencie Stanu". Na co on powiedział: „Grzegorz, nie żyje twój kandydat na prezydenta i zapasowa kandydatka też. Musisz natychmiast wracać". W niedzielę 11 kwietnia byłem już w Sejmie. Przyszedł do mnie Mariusz Błaszczak, usiedliśmy i przez kwadrans po prostu milczeliśmy. Dopiero w niedzielę wieczorem dotarło do mnie, że Jurka naprawdę nie ma i muszę sam startować w wyborach prezydenckich.
Wtedy pan podjął tę decyzję?
Właściwie tak, choć najpierw jeszcze rozmawiałem z Januszem Zemkem i Markiem Siwcem, czy oni by nie wystartowali. Zemke powiedział, że z powodów osobistych nie może, a Siwiec był gotów. Ale przekonali mnie współpracownicy, że to ja powinienem wystartować.
Trudno było podjąć tę decyzję?
Mój tato był zdecydowanie przeciwny. Uważał, że naciskają na to moi wrogowie, którzy chcą mnie wyeliminować z polityki. Tym bardziej że pierwsze notowania miałem nieciekawe – na poziomie 2 proc. Ale mieliśmy bardzo przemyślaną kampanię.
Sprawiała wrażenie płytkiej, nastawionej na eventy.
Na początku była merytoryczna. Najpierw postawiliśmy na ugruntowanie tradycyjnego elektoratu SLD. Przykładowo pokazałem się z generałem Wojciechem Jaruzelskim, który był krytykowany za wyjazd do Moskwy na paradę zwycięstwa. Mówiłem, że nie wolno go krytykować, bo przecież był żołnierzem frontowym. To wywołało falę hejtu pod moim adresem, ale jednocześnie stałem się widocznym kandydatem. Drugim ważnym elementem było skupienie wszystkich naszych tradycyjnych sojuszników wokół tej kampanii i to zrobiliśmy. Ale podkreślałem też, że jestem politykiem nowej generacji, z innym spojrzeniem na świat i innym podejściem do kampanii.
Bliźniaczki Napieralskiego były tym nowym podejściem?
Właśnie tak. W sztabie wyborczym ścierały się dwie koncepcje – jedna, że czas jest trudny, pogrzeby, a więc kampania musi być poważna. A druga – że skoro nikogo nie obrażamy, to dlaczego nie wrzucić trochę młodzieńczego luzu do kampanii. Bliźniaczki wywołały furorę.
Pana wynik w tamtych wyborach był naprawdę dobry, jesienią jeszcze lepiej poszły wam wybory samorządowe. Co takiego się wydarzyło, że rok później te same grepsy nie zagrały i wasz wynik był już kiepski?
Dużo rzeczy nie zagrało. Po pierwsze uaktywniła się moja wewnętrzna opozycja. Poskładanie list stało się ogromnym problemem. Po drugie Donald Tusk zauważył, że silny SLD może stanowić zagrożenie, i sprawnie nas zneutralizował, podbierając nam ludzi.
Pan na to pozwolił. Gdyby dogadał się pan choćby z Bartoszem Arłukowiczem, może nie poszedłby do Tuska.
To nieprawda. Poszedłby tak czy inaczej. Nie mogłem mu obiecać stanowiska ministerialnego, a Tusk owszem. Podbierał nam kolejno Danutę Huebner i Dariusza Rosatiego przed wyborami do europarlamentu, później przekabacił Włodzimierza Cimoszewicza, obiecując mu poparcie na nieosiągalne stanowisko, i na koniec wyjął nam Arłukowicza, który poinformował mnie, że odchodzi pół godziny przed konferencją z Tuskiem. Na dodatek z drugiej strony podgryzał nas Palikot. Wziął na listy Roberta Biedronia i Wandę Nowicką, którym nie odpowiadała moja propozycja. A ja po prostu nie mogłem im dać tego, czego chcieli. W rezultacie partia uzyskała 9 proc. poparcia i postanowiłem honorowo podać się do dymisji.
I zastąpił pana Leszek Miller, o którym Józef Oleksy mówił, że nie po to wraca do partii, żeby być szeregowym członkiem, tylko by objąć przywództwo.
Gdybym się nie podał do dymisji, Miller nie wróciłby na stanowisko szefa partii. Zresztą nie było to udane przywództwo. W wyborach samorządowych w 2014 r. osiągnęliśmy najgorszy wynik w historii – 9 proc. W połowie województw nie mieliśmy ani jednego radnego. Potraciliśmy radnych w dużych miastach. Powiedziałem wtedy na radzie krajowej, że po tych wyborach straciliśmy bazę.
Pyskował pan.
Nie ograniczyłem się do krytyki. Zaproponowałem żeby ludzie z mojego pokolenia – Barbara Nowacka, Wojciech Olejniczak, ja – stworzyli specjalną grupę twarzy kampanii parlamentarnej. Proponowałem też prawybory, w których wyłonilibyśmy kandydata na prezydenta. Leszek Miller powiedział, że tego nie zrobi. Zresztą miał już w zanadrzu Magdalenę Ogórek. Potem wziął mnie na rozmowę i powiedział, że jeżeli będę dalej krytykował SLD, to mnie wyrzuci. Odpowiedziałem: „Proszę bardzo, wyrzuć mnie, ale jeżeli będziesz dalej tak robił, nie wejdziesz do parlamentu". I tak się stało – Leszek mnie wyrzucił, a SLD wypadł z parlamentu.
rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95