Chciałbym ustawy, bo jestem zwolennikiem formalizacji związków partnerskich, ale sądzę, że i tu Tusk nie jest w stanie wywiązać się ze swoich obietnic. Jeśli poszedłby na to rozwiązanie, to oznaczałoby, że po odbiciu się od góry lądowej pomyślał sobie: „jak się bardziej rozpędzę moim statkiem, to na pewno przebiję tę górę". Wiadomo, że w szybkim ponownym głosowaniu zasadniczo nic się nie zmieni. To byłoby bicie głową w tę samą ścianę.
W sprawie aborcji premierowi ostatecznie udało się przekonać posłów konserwatywnych. Teraz też może powiedzieć: dajmy projekt do komisji, a głosowania prędko nie będzie.
To mało prawdopodobne. Konserwatyści musieliby zjeść własny język. Proszę pamiętać, że większość z nich jest w trudnej sytuacji politycznej. Nie są liderami list, tylko zajmują dalsze miejsca, zdobyli kilka tysięcy głosów dzięki świetnym relacjom z lokalnym kościołem i często jego pomocy. Ich elektorat, tak jak lokalny biskup i inne autorytety, oczekuje od nich konserwatywnej postawy. Jeśli zagłosują za związkami, to nie tylko nie mają gwarancji, że Tusk da im miejsce na liście, ale w dodatku mogą stracić sympatię i proboszczów, i wyborców. To się nie opłaca.
W dodatku Tusk wie, że nawet jeśli przepchnie projekt do komisji, to problem do niego wróci, stanie się bombą z opóźnionym zapłonem. Teraz o związkach debata jest gorąca, ale może łudzić się, że do wyborów ludzie o niej zapomną. A jeśli wyśle ją do komisji, sprawa może wrócić w dużo gorszym momencie, np. tuż przed wyborami. Wtedy może mieć jeszcze mniej sposobów na to, by sobie z tym poradzić. Ci, którzy mówią, by forsował tę ustawę jeszcze raz, pchają go z powrotem na kolizję z górą lodową. Myślę, że Tusk to wie. Dlatego będzie powtarzać, że on sam bardzo chciałby związków, ale nie będzie wracał do sporu o sprawę, dla której nie ma większości.