Marszałkini Ewie Kopacz wolno wszystko. Może sknocić ustawę refundacyjną i uciec z rządu, zanim wejdzie ona w życie. Może nie mówić prawdy o sekcjach zwłok smoleńskich ofiar w Moskwie – i premier będzie bronił jej wizerunku zbolałej Matki Polki z pierwszych dni po katastrofie. Może się wybierać na pekiński plac Niebiańskiego Spokoju w rocznicę krwawej rzezi – a premier uzna ją za najlepszego posłańca praw człowieka do Państwa Środka. Niewykluczone nawet, że z woli Tuska przy okazji najbliższych przetasowań Ewa Kopacz zostanie pierwszą wiceprzewodniczącą PO.
Kopacz zajęło wiele lat zbliżenie się do Tuska. Nie była damą na jego pierwszym dworze, gdzie brylowali Grzegorz Schetyna, Mirosław Drzewiecki czy Paweł Piskorski. Zyskiwała za to na każdym politycznym tąpnięciu, gdy Tusk zrzucał w przepaść kolejnych bliskich współpracowników.
Gdy PO zwyciężyła w 2007 r., dla wszystkich w partii było już jasne, że Kopacz cieszy się takim mirem u Tuska, że jeśli poprosi o fotel ministra, to go dostanie. I dostała, choć wielu w partii wolałoby dziś zapomnieć o jej rządach w resorcie zdrowia.
Sztandarowym projektem była komercjalizacja szpitali. Przekształcenie zadłużonych placówek w spółki miało motywować dyrektorów do dbałości o zdrowie finansowe szpitali. Pod koniec 2011 r. – kiedy Kopacz już nie było w resorcie zdrowia – NIK uznała, że jej reforma nie przyniosła rezultatów.
Kolejny poważny krok w zbliżaniu się do Tuska Kopacz zrobiła po wybuchu afery hazardowej, która zdemolowała rząd. Premier zdymisjonował kilku ministrów, w tym wszechmocnego wicepremiera i szefa MSWiA Grzegorza Schetynę, przez lata swego najbliższego politycznego druha. Kopacz nigdy Schetyny nie lubiła, do dziś prowadzi z nim w Sejmie podjazdową wojenkę.