Co zdecydowało, że postanowił wziąć pan na siebie kierowanie instytucją, która w ostatnich miesiącach była szarpana wewnętrznymi konfliktami?
Poczucie obowiązku. Właśnie to, że ta instytucja była tymi konfliktami szarpana i miałem tego świadomość, też dzięki artykułom w „Rzeczpospolitej”. Znam Instytut od wewnątrz, przez półtora roku byłem jego pracownikiem, głównie w Ośrodku Badań Nad Totalitaryzmami. Misja Instytutu Pileckiego jest mi bliska. Kryzys tak ważnej instytucji pamięci martwił bardzo wiele osób, w tym mnie. Gdy pani minister Marta Cienkowska zaproponowała mi objęcie stanowiska, nie miałem dużo czasu do namysłu. Zgodziłem się z poczucia obowiązku, żeby uspokoić sytuację, bo polityka pamięci powinna działać w spokoju, a nie w wojnie i w pożarach.
Ustalił pan jakieś warunki brzegowe? Wyrąbał np. autonomię zarządzania instytucją?
Instytut ma zapisaną w ustawie autonomię dyrektora. Minister Marta Cienkowska w rozmowie ze mną, ale też publicznie podczas konferencji, wyraźnie dała do zrozumienia, że decyzje kadrowe są w mojej gestii. Wydaje mi się, że tutaj nie ma sporu.
Co będzie czerwoną linią, której pan nie przekroczy?
Chcę działać jako dyrektor zgodnie z własnym sumieniem. Być może ta kategoria nie jest obiektywna, ale dla mnie jest bardzo ważna.
Czytaj więcej
Instytut Pileckiego powinien odpowiadać za politykę międzynarodową w kontekście polityki pamięci...
Jaką instytucją powinien być Instytut Pileckiego w pana autorskiej odsłonie?
Z moimi współpracownikami nie chcemy wymyślać na nowo koła, Instytut Pileckiego już został wymyślony. Wiadomo, że każda dyrekcja ma swoje preferencje i rozkłada po swojemu akcenty. Ja nie ukrywam, że zostałem wychowany, ukształtowało mnie, można tak powiedzieć, Biuro Edukacji Publicznej Instytutu Pamięci Narodowej, w którym pracowałem w latach 2008–2016. Na czele IPN stali wówczas śp. prof. Janusz Kurtyka i dr Łukasz Kamiński. To jak wtedy Instytut działał, jest dla mnie pewnym wzorem. W strukturach biura pracowali naukowcy, było wydawnictwo i była prowadzona edukacja. To były trzy główne komponenty. Istotne było to, że wtedy w Instytucie nie unikało się trudnych tematów, nawet jeżeli one były bolesne. Instytucja ta starała się zachować obiektywizm badań, czy to była sprawa Jedwabnego, czy Lecha Wałęsy. Historycy swobodnie mogli się spierać. Pamiętam jedną z konferencji organizowanych przez Instytut Pamięci Narodowej, w której brali udział naukowcy z IPN, ale też osoby z innych ośrodków, np. – co dzisiaj jest trudne do wyobrażenia – prof. Jan Grabowski. To nie znaczyło, że Instytut zgadzał się ze wszystkim, co głosili uczestnicy konferencji. Ważne, że był miejscem, w którym naukowcy mogli wymieniać się opiniami i dyskutować.