Poprzednie wybory prezydenckie na Białorusi skończyli się dla pana aresztem i prawie pięcioletnim pozbawieniem wolności. Jak ciężkie były te lata?
Mikoła Statkiewicz: Tuż po areszcie głodowałem 24 dni, piłem jedynie wodę. Później było 4 lata i 8 miesięcy ostrej presji. Zaczęło się w kolonii karnej, gdzie przez ponad pół roku próbowano mnie wykończyć ciężką pracą fizyczną. Administracja kolonii wielokrotnie proponowała napisać prośbę o ułaskawienie do Łukaszenki. Nie zgodziłem się na to, ponieważ nie uznaję tej osoby za prezydenta. Podczas rewizji znaleźli u mnie chusteczkę do nosa, która nie była wymieniona na liście moich rzeczy osobistych. Wyprowadzili wszystkich więźniów na dwór i kazano im rzucić wszystkie swoje rzeczy na ziemię. Strażnik więzienny powiedział: „Czy znajdzie się wśród was jakaś osoba, która da mu w mordę, ponieważ przez niego wszyscy będziecie mieli problemy”. Od razu otoczyło mnie z dwudziestu chłopaków, którzy stanęli w mojej obronie. Chętny do bicia się nie znalazł. Wsadzono mnie do izolatki, a później przeprowadzono do więzienia zamkniętego.
Jak najgroźniejszego przestępcę...
Dokładnie tak mnie potraktowano. Przez 23 godziny dziennie przebywałem w zamkniętej dwuosobowej celi. Miałem jednogodzinny spacer, podczas którego nie można stać i trzeba przez cały czas chodzić. Niebo widać jedynie w kratkę. Do mojej celi wsadzano zabójców, ludzi psychicznie chorych. Musiałem trzymać się więziennych zasad i nie dać się złamać. Wyrzucałem tych ludzi z celi. Nie było łatwo, ale jestem jeszcze w stanie siebie obronić. W końcu wsadzili do mnie chłopaka, który kilka razy tygodniowo pisał wielostronicowe listy do swojej mamy. Dopiero później zrozumiałem co to za mama. Zadawał pytania, wszystko uważnie notował i wysyłał. Będąc w więzieniu dałem im do zrozumienia, że nie zamierzam wycofywać się z mojej walki z reżimem.
Czy po wyjściu z tego piekła nie chciał pan wycofać się z polityki?