Prawo i Sprawiedliwość ma dziś to, czego tak bardzo chciało: pełną władzę. Ma prezydenta. Andrzej Duda wciąż bardziej zachowuje się jak członek komitetu politycznego rządzącej formacji, a nie głowa państwa, i bardziej czeka na wytyczne płynące od Jarosława Kaczyńskiego, niż prowadzi własną, autonomiczną politykę.
PiS ma większość w Sejmie – i nie zawaha się jej użyć, by postawić zawsze na swoim. Widać to choćby przy tak banalnej sprawie, jak obsada wicemarszałków swoimi działaczami (wbrew dobremu obyczajowi, że każdy klub opozycyjny ma swojego przedstawiciela w prezydium). Jakość demokracji poznaje się po tym, jak traktuje się opozycję, a nie po tym, jak większość dzieli i rządzi.
Skłócona opozycja
Ugrupowanie Kaczyńskiego ma zrodzony co prawda w bólach, ale całkowicie własny rząd. Ekipę złożoną z najtwardszych „PiS-owskich żołnierzy". Ludzi, których prezes partii, na czele z premier Beatą Szydło, namaścił w pierwszej odsłonie rządów PiS do tego, by dokonali, trzymając się nowej retoryki władzy, „radykalnej naprawy państwa".
Partia Kaczyńskiego ma ten luksus, że – przynajmniej dziś tak to wygląda – opozycja jest słaba. I skłócona. Platforma Obywatelska, nim realnie zacznie punktować poczynania nowego rządu, musi sama przejść czyściec, czyli wybrać nowego przewodniczącego lub przewodniczącą partii. Co znaczy: że największa partia opozycyjna będzie zajęta przez najbliższy czas sama sobą.
Inne partie: Nowoczesna czy pospolite ruszenie Kukiza, składają się w większości z nowicjuszy, co znaczy, że upłynie dużo wody w Wiśle, nim nowi posłowie i posłanki zorientują się w sejmowych gierkach. I odkryją, że są tam po to, by patrzeć władzy na ręce. Ale, przypominając sobie choćby historię formacji Janusza Palikota, przypadkowe partie, które wchodzą do Sejmu, rozpadają się potem jak domek z kart.