Makowski: Pocałunek śmierci dla PiS

Partia Jarosława Kaczyńskiego nie zacznie się kruszyć dlatego, że zderzy się z twardą opozycją. Pogrąży ją ciężar własnego sukcesu, którego nie da rady udźwignąć – twierdzi publicysta.

Aktualizacja: 11.11.2015 20:10 Publikacja: 09.11.2015 19:59

PiS dużo lepiej się czuje w opozycji niż wtedy, kiedy przejmuje ster rządów – uważa autor

PiS dużo lepiej się czuje w opozycji niż wtedy, kiedy przejmuje ster rządów – uważa autor

Foto: Fotorzepa

Prawo i Sprawiedliwość ma dziś to, czego tak bardzo chciało: pełną władzę. Ma prezydenta. Andrzej Duda wciąż bardziej zachowuje się jak członek komitetu politycznego rządzącej formacji, a nie głowa państwa, i bardziej czeka na wytyczne płynące od Jarosława Kaczyńskiego, niż prowadzi własną, autonomiczną politykę.

PiS ma większość w Sejmie – i nie zawaha się jej użyć, by postawić zawsze na swoim. Widać to choćby przy tak banalnej sprawie, jak obsada wicemarszałków swoimi działaczami (wbrew dobremu obyczajowi, że każdy klub opozycyjny ma swojego przedstawiciela w prezydium). Jakość demokracji poznaje się po tym, jak traktuje się opozycję, a nie po tym, jak większość dzieli i rządzi.

Skłócona opozycja

Ugrupowanie Kaczyńskiego ma zrodzony co prawda w bólach, ale całkowicie własny rząd. Ekipę złożoną z najtwardszych „PiS-owskich żołnierzy". Ludzi, których prezes partii, na czele z premier Beatą Szydło, namaścił w pierwszej odsłonie rządów PiS do tego, by dokonali, trzymając się nowej retoryki władzy, „radykalnej naprawy państwa".

Partia Kaczyńskiego ma ten luksus, że – przynajmniej dziś tak to wygląda – opozycja jest słaba. I skłócona. Platforma Obywatelska, nim realnie zacznie punktować poczynania nowego rządu, musi sama przejść czyściec, czyli wybrać nowego przewodniczącego lub przewodniczącą partii. Co znaczy: że największa partia opozycyjna będzie zajęta przez najbliższy czas sama sobą.

Inne partie: Nowoczesna czy pospolite ruszenie Kukiza, składają się w większości z nowicjuszy, co znaczy, że upłynie dużo wody w Wiśle, nim nowi posłowie i posłanki zorientują się w sejmowych gierkach. I odkryją, że są tam po to, by patrzeć władzy na ręce. Ale, przypominając sobie choćby historię formacji Janusza Palikota, przypadkowe partie, które wchodzą do Sejmu, rozpadają się potem jak domek z kart.

I w końcu PSL, który znalazł się między młotem a kowadłem: wejście w koalicję z PiS w niektórych sejmikach oznacza koniec ludowców, pozostanie w opozycji oznacza radykalne przemeblowanie i przeprofilowanie partii. I tak źle, i tak pod górę.

Czyż więc nie jest przejawem nonszalancji, by w chwili, kiedy PiS ma pełną – ba, niemal absolutną – władzę, zapowiadać jej rychły koniec?

Rozbudzone nadzieje

Posiadanie pełnej władzy ma to do siebie, że jest błogosławieństwem i przekleństwem jednocześnie. Błogosławieństwem, bo nie musisz zawierać zgniłych kompromisów, szukać sojuszników, wypracowywać żmudnych konsensusów. Przekleństwem, bo lud w takich sytuacjach – posiadania wszystkich narzędzi do sprawnego rządzenia – nie wybaczy niemożności. Surowo karci za bezczynność i zaniechania. Jakie więc przekleństwa czyhają na PiS, mogące w krótkim czasie doprowadzić formację Kaczyńskiego do spektakularnego upadku?

Po pierwsze, PiS, co pokazują jego nieudolne rządy w latach 2005–2007, dużo lepiej się czuje w opozycji, niż wtedy, kiedy przejmuje ster rządów. Dużo sprawniej rozbudza nadzieje i budzi negatywne emocje wobec swoich przeciwników, niż potem jest w stanie te nadzieje zaspokoić, a emocje wygasić. Krótko mówiąc: im bardziej rozbudzone nadzieje na profity (a PiS rozbuchał je do granic możliwości), tym boleśniejszy i szybszy jest upadek w razie ich niezaspokojenia. A że ugrupowanie to ich nie zaspokoi, to jest pewne jak dwa plus dwa.

Po drugie, PiS nie ma dziś żadnego usprawiedliwienia, by tłumaczyć, że nie może przeprowadzić zapowiadanych przez siebie zmian. Żadnego wytłumaczenia, że coś lub ktoś stoi na przeszkodzie realizacji obietnic, które formacja ta składała przez ostatnie lata – szczególnie zaś tych głośnych w ostatniej kampanii, czyli przeznaczenie 500 złotych na każde dziecko w rodzinie, cofnięcie reformy emerytalnej, 1,2 miejsc pracy dla młodych, zerowy VAT na ubranka dla dzieci czy metr mieszkania za 2,5 tys. Oczywiście, rząd PiS może tłumaczyć, że budżet państwa jest w opłakanym stanie, że wyimaginowany układ trzyma się mocno, ale takie wymówki tym bardziej wkurzą lud, który oczekuje realizacji obietnic.

Po trzecie, prawica, wbrew temu, co nam się próbuje wmówić, jest mocno podzielona. Zgoda, w czasie kampanii, której – oprócz Kaczyńskiego – twarzami byli Jarosław Gowin, Zbigniew Ziobro i o. Tadeusz Rydzyk, była jak jedna pięść, gdyż spoiwo stanowił znienawidzony, wspólny przeciwnik: Platforma Obywatelska. Jak wiemy, przyjaźń to kwestia znalezienia wspólnego wroga. Kiedy wroga brakuje, a dziś go już nie ma, to mam poczucie graniczące z pewnością, że na prawicy zacznie się wewnętrzna wojna. Tym bardziej że stawką tej batalii – batalii między prezydentem, premier, prezesem partii rządzącej oraz wciąż walczącymi o swoje miejsce Gowinem i Ziobro – nie będzie władza symboliczna, ale realna władza i kontrola nad poszczególnymi instytucjami państwa.

Po czwarte, PiS, by osiągnąć swój sukces, wystawił swoim sojusznikom bardzo dużo czeków in blanco. Kto więc dziś ustawia się w kolejce do rządu tego ugrupowania po zwrot zainwestowanych aktywów? Przede wszystkim organizacje i ruchy, które – w odróżnieniu od Kaczyńskiego – kierują się w życiu publicznym ideologią, a nie polityczną kalkulacją. A więc do drzwi Kaczyńskiego zapukają ruchy pro life, które na czele z panią Kają Godek zaczną się domagać całkowitego zakazu aborcji. Dalej, w gabinecie prezesa pojawią się hierarchowie, którzy zażądają zakazu in vitro z jednej strony, a z drugiej dotacji finansowych na swoje dzieła myśli wszelakiej. Pojawi się też o. Tadeusz Rydzyk, którego lista żądań jest długa: od stanowisk politycznych dla jego ludzi po – znów – dotacje finansowe dla jego projektów.

To nie koniec. Do drzwi prezesa zapukają państwo Elbanowscy z akcji „Ratuj maluchy", by dopiąć swego, czyli cofnąć „reformę sześciolatków". I, co nie bez znaczenia: Kaczyński będzie musiał spłacić długi zaciągane wobec związkowców, na czele z górnikami, których mamił tym, że przemysł górniczy może funkcjonować bez głębokich reform.

Każda z tych grup jest o tyle dla Kaczyńskiego niebezpieczna, że nie zna słowa „kompromis". Nie idzie na ustępstwa. To będzie sytuacja albo – albo; albo PiS realizuje nasze postulaty, albo wypowiadamy posłuszeństwo.

Jarosław Kaczyński nie lubi jednak, gdy przystawia mu się karabin do głowy, kiedy próbuje się go straszyć. Prezes nie może sobie pozwolić na sytuację, w której byłby zakładnikiem takiej czy innej grupy lobbingowej – nawet tak silnej jak korporacja o. Rydzyka czy związki zawodowe. A to oznacza konflikty, które zaczną rozsadzać rząd.

Po piąte, media, dla „niepokornych", czyli dziennikarzy i publicystów wspierających PiS, to oczko w głowie. Oni już publicznie mówili, że – gdy tylko powstanie nowy rząd – wezmą się za czystki w mediach publicznych, by przerobić je na media „narodowe". Skok na media jest tyleż kuszący, ileż niebezpieczny: zazwyczaj wtedy, gdy media publiczne sprzyjały władzy – jak wówczas, gdy PiS budował IV RP – traciły oglądalność, a władza stawała się przedmiotem kpiny ludu. Innymi słowy: media przychylne władzy w Polsce nie gwarantują, że będą jej przychylni widzowie. A więc i wyborcy.

I last but not least, czyli pokusa politycznego rewanżu, do którego wzywa część zwolenników partii Kaczyńskiego. Polacy, jak się zdaje, nie tyle wybrali w tych wyborach PiS, ile pokazali czerwoną kartkę PO. Chcieli zmiany, ucieczki do przodu, pożegnania retoryki „Polski w budowie", której już nie mogli słuchać, co nie znaczy, że głosując na PiS, popierają jego podnoszenie „Polski z ruin". Jeśli Kaczyński ulegnie podszeptom tych, co namawiają go do rewanżyzmu, oznaczać to będzie powrót do przeszłości. A taki powrót kompletnie nie interesuje Polek i Polaków, którzy są skoncentrowani na przyszłości. Zgodnie z zasadą: „Chcemy, żeby jutro było takie jak dziś. Tylko lepsze". Jeśli PiS szybko nie pokaże, że jest w stanie budować lepsze jutro lepiej, niż robiła to PO, to – znów – zderzenie z rozczarowanym ludem może się okazać szybsze, niż wielu sądzi.

Drogą SLD

A zatem: PiS nie zacznie się kruszyć dlatego, że zderzy się z twardą opozycją. Tej przez kilka miesięcy w zasadzie nie będzie. Zacznie się uginać pod ciężarem własnego sukcesu, którego –jak wiele na to wskazuje – nie będzie w stanie udźwignąć. Koniec PiS nie nastąpił wtedy, kiedy ponosił porażki, gdyż przegrane tylko formację Kaczyńskiego cementowały, ale może przyjść teraz, kiedy w końcu ona zwyciężyła i ma pełną władzę.

Przesadzam? Przypomnijmy: koniec SLD nie nastąpił wtedy, gdy postkomunistyczna lewica przegrywała, ale zaczął się od druzgocącego zwycięstwa Sojuszu w wyborach parlamentarnych w 2001 roku i objęcia władzy przez, jak wtedy wielu sądziło, potężnego kanclerza Leszka Millera. PiS może więc skończyć tak jak SLD, a Kaczyński tak jak Miller. Polacy, dając 25 października PiS pełną władzę, dali zarazem Jarosławowi Kaczyńskiemu pocałunek śmierci.

Autor jest filozofem, teologiem i publicystą, radnym sejmiku śląskiego z ramienia PO

Polityka
Prof. Rafał Chwedoruk: Na konflikcie o TVN i Polsat najbardziej zyska prawica
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Polityka
Pablo Morales nie zaszkodził PO. PKW nie zakwestionowała wydatków na rzecz internauty
Polityka
Były szef RARS ma jednak szansę na list żelazny. Sąd podważa sprzeciw prokuratora
Polityka
Tusk: TVN i Polsat dopisane do firm strategicznych, chronionych przed wrogim przejęciem
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Polityka
Piechna-Więckiewicz: Ogłoszenie kandydata bądź kandydatki Lewicy odświeży atmosferę