– Bhumibol cieszył się ogromny społecznym autorytetem. Można to nawet porównać do szacunku, jakim otaczany był Jan Paweł II w naszym kraju – były ambasador w Bangkoku Bogdan Góralczyk tłumaczy w rozmowie z „Rz" fenomen Tajlandii.
Zmarły był najdłużej na świecie panującym monarchą, na tron wstąpił w 1946 roku (choć koronowano go dopiero w 1951). Według zachodnich źródeł był też najbogatszym wśród królów i królowych świata.
Ale w Tajlandii był symbolem jedności kraju, rozdzieranego konfliktem między stołecznymi elitami (wywodzącymi się głównie z arystokracji) a mieszkańcami rolniczych i biednych rejonów północy oraz północnego wschodu. – Wielokrotnie dochodziło do starć „żółtych koszul" z „czerwonymi koszulami" – mówi Górlaczyk.
Żółty kolor formalnie oznaczał monarchię (w Tajlandii utożsamiany jest z poniedziałkiem, a w ten dzień tygodnia urodził się Bhumibol), czerwony – biedotę, kojarzony jest z gotowością przelewania krwi. Król jednak zawsze pozostawał ponad sporem, będąc autorytetem moralnym dla całego kraju, kilkakrotnie (przy okazji wojskowych zamachów stanu) chroniąc go przed stoczeniem się w wojnę domową. Jeszcze na początku panowania, w latach 50. i 60., Bhumibol zbudował swój wizerunek publiczny „długą, intensywną i inteligentną pracą".
Obecnie, tylko na wieść o jego ciężkiej chorobie giełda w Bangkoku straciła prawie 7 proc. – Jego śmierć jest potężnym wstrząsem, kilka pokoleń wychowało się w czasie jego panowania, pojawia się poczucie niepewności, co odbija się na wskaźnikach gospodarczych – mówi Góralczyk.