„Rzeczpospolita”: Zatrzymano pana w lipcu 2021 r.. Wówczas na Białorusi już od wielu miesięcy trwały bezprecedensowe represje, sfałszowano wybory prezydenckie w sierpniu 2020 r. i brutalnie stłumiono protesty. Wielu przeciwników reżimu uciekło za granicę, wielu trafiło za kraty. Dlaczego pan nie wyjechał?
Aleś Bialacki: Jesteśmy obrońcami praw człowieka i pomoc zatrzymanym ludziom jest naszą misją. Robiliśmy to, dopóki mogliśmy, dopóki byliśmy na wolności. Jeszcze we wrześniu 2020 r. zatrzymano naszą koleżankę Marfę Rabkową (skazaną na niemal 15 lat łagrów – red.), a już w styczniu doszło do rewizji w biurze i naszych mieszkaniach. Wszczęto sprawę karną. Już było wiadomo, że przestrzeń wokół nas na Białorusi się zwęża i że w każdej chwili możemy zostać zatrzymani. Rozmawialiśmy wówczas z moimi kolegami, siedząc w różnych pokojach, bo wtedy była pandemia koronawirusa, o tym, co robić dalej. Doszliśmy jednak do wniosku, że nie możemy wszystkiego rzucić i uciec. Postanowiliśmy przyjąć ten cios i uznaliśmy, że niech będzie to, co ma być. Zaledwie kilka dni później zostaliśmy zatrzymani. Rozpoczęła się historia, która dla mnie osobiście zakończyła się po 4,5 roku więzienia. Waliancin Stefanowicz (skazany na 9 lat więzienia – red.), jeden z kolegów, z którymi zostałem zatrzymany, nadal pozostaje za kratami.
Czytaj więcej
Sąd w Mińsku skazał na 10 lat pozbawienia wolnego białoruskiego laureata Pokojowej Nagrody Nobla...
Jak wyglądało pana życie w łagrze? Doświadczył pan przemocy fizycznej i psychicznej?
Było bardzo ciężko. System penitencjarny na Białorusi sięga swoimi korzeniami bezpośrednio do systemu panującego w czasach ZSRR. Od tamtej pory niewiele się zmieniło. Więzień jest pozbawiony wszelkich praw, jest poniżany i znieważany. Administracja kolonii odbiera więźniom poczucie własnej wartości. Traktowano nas tak, jak traktuje się bydło. Zapędzali i wypędzali, stosując wyłącznie przemoc. Na początku, w mińskim areszcie śledczym, było jeszcze jako tako – było mniej presji, ale już w kolonii karnej poczuliśmy pełne obroty systemu represyjnego.
Czasami prosiłem współwięźniów, którzy wychodzili na wolność, by po opuszczeniu kolonii zadzwonili i przekazali rodzinie, że żyję.
Miałem to smutne doświadczenie, bo wcześniej byłem już pozbawiany wolności (w latach 2011–2014 – red.) i zdawałem sobie sprawę z tego, co mnie czeka. Co prawda warunki w 2021 r. były już znacznie gorsze niż dziesięć lat wcześniej. Prawie pozbawiono nas nawet kontaktu z bliskimi – w tym roku od żony otrzymałem tylko jeden list. Raz na dwa lub trzy miesiące mogłem zadzwonić. Czasami prosiłem współwięźniów, którzy wychodzili na wolność, by po opuszczeniu kolonii zadzwonili i przekazali rodzinie, że żyję.