Przedstawcie sobie w dodatku, że żadne inne ugrupowanie nie chce poprzeć owego postulatu tak powszechnie akceptowanego. A na koniec imaginujecie sobie Państwo, że owa partia... milczy w tej kwestii i nie zabiera głosu, by opinia publiczna mogła zidentyfikować ją jako jedyną siłę opowiadającą się za pomysłem, który ma poparcie co drugiego wyborcy. Co można by sobie pomyśleć o takiej formacji? Że traci niepowtarzalną okazję do zaistnienia. Że marnuje ogromną okazję na zwiększenie swej popularności. Że, wreszcie, nie zasługuje na to, by wejść na powrót do parlamentu i walczyć o sympatię społeczną.
Dokładnie coś takiego zdarzyło się w ostatnim czasie Sojuszowi Lewicy Demokratycznej. Gdy wszyscy prześcigali się w swym antykomunizmie, potępianiu stanu wojennego, wskazywaniu w szeregach swych przeciwników ludzi związanych z poprzednim ustrojem, SLD uparcie milczał w materii obchodów 35. rocznicy 13 grudnia 1981 roku. Robił to w sytuacji, gdy badania opinii publicznej pokazywały, że 41 proc. Polaków uważa decyzję generała Jaruzelskiego z tamtego czasu za słuszną i uzasadnioną. Sojusz trwał w swej uporczywej bierności, podczas gdy mógł być jedyną siłą polityczną zdolną wyrazić poglądy na tamte historyczne wydarzenia podzielane przez prawie połowę rodaków.
Nie da się racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego Włodzimierz Czarzasty i jego ludzie udawali przez ostatni tydzień, że ich nie ma. Zamiast politycznie obsłużyć tych, którzy w materii zasadności stanu wojennego mają takie same poglądy jak oni, pozwalali, by w przestrzeni publicznej całkowicie dominował dyskurs prawicowy, potępiający Wojciecha Jaruzelskiego i jego ekipę. Zamiast stanąć odważnie i bronić swoich życiorysów, ale także wyborów ideowych i politycznych kilkudziesięciu procent naszego społeczeństwa, SLD-owcy poukrywali się po kątach i pozwolili na to, by politycy prawicy ich (oraz co gorsza – ich wyborców) mieszali z błotem i opluwali. Zamiast stać na straży godności i wyborów życiowych swojego zaplecza politycznego, tchórzliwie oddali pole i zrejterowali z przestrzeni publicznej. Jestem przekonany, że ich elektorat im tego nie zapomni. Tak jak nie zapomniał, że lewicowe postulaty socjalne zostały zrealizowane przez PiS. Partia, która nie broni swoich wyborców, która nie dba o ich dobrostan duchowy i materialny, o ich interesy i dobre samopoczucie, nie ma sensu trwać. Jest niepotrzebna. Zbędna.
Żeby było jasne – w ocenie stanu wojennego, PRL i generała Jaruzelskiego mam poglądy prawie identyczne jak polska prawica, a nie spadkobiercy PZPR, ale zauważam jako politolog, że SLD, który był, jest i zawsze będzie kojarzony z ancien regime'em, zmarnotrawił szansę na przypomnienie się swoim wyborcom i na zyskanie ich sympatii. Ze strachu przed reakcją przeciwników politycznych czmychnął z pola walki i całkowicie oddał debatę publiczną w ręce swych ideowych i politycznych przeciwników.
Właśnie – ze strachu. Bo dyskusja o stanie wojennym udowodniła po raz kolejny, że prawica panuje dziś niepodzielnie w naszym życiu publicznym i w języku debaty publicznej, a ci, którzy mają nieco inne poglądy, mogą mieć powody do strachu. Panowie Piotrowicz czy Mazguła byli przerzucani jak gorące kartofle z rąk do rąk i nikt nie chciał się do nich przyznać. Miało się wrażenie, że 35 lat temu do walki z oddziałami SB ruszył cały naród i, by użyć cytatu z Jarosława Kaczyńskiego, nikt nie stał tam, gdzie stało ZOMO. A to przecież nieprawda – opór był mizerny, ofiary (choć tragiczne i pomordowane w haniebny sposób) nieliczne, a poparcie dla podziemnej Solidarności niknące z każdym miesiącem. Znakomita większość narodu wybrała, by przywołać Zbigniewa Herberta, „handel i kopulację" – chciała jakoś przeżyć, jakoś robić karierę i jakoś ułożyć się z rzeczywistością. Stąd te 41 proc. zwolenników stanu wojennego i stąd także wysokie oceny Jaruzelskiego, jakimi były dyktator cieszył się u schyłku swego życia.