Platforma Obywatelska proponuje zmianę obowiązującej konstytucji w kilku istotnych jej fragmentach. Niektóre z tych zmian pewnie nie wzbudzą większych zastrzeżeń, ponieważ są od dawna postulowane i dosyć oczywiste. Jeśli nie można kandydować do rad wszelkich szczebli lub na stanowisko wójta, a posiadany mandat traci się w rezultacie skazania prawomocnym wyrokiem sądu, to czemu takich samych konsekwencji ma nie ponieść przedstawiciel narodu zasiadający w Sejmie albo w Senacie? Jednak kilka innych postulatów Platformy nie tylko wywoła, jak sądzę, dyskusję, ale też na nią ze wszech miar zasługuje.
Chcę się odnieść do dwóch tylko propozycji PO: do umocnienia rządowego pionu władzy wykonawczej kosztem pionu prezydenckiego oraz do zniesienia formalnego immunitetu poselskiego.
Czas, w jakim PO występuje z pierwszą propozycją, nie jest najlepszy. Wszyscy widzą, że jej tłem są spory między prezydentem a premierem i członkami jego gabinetu. Wbrew przekonaniu części polityków i opinii publicznej nie są to spory, których nie dałoby się uniknąć przy dzisiejszym stanie uregulowań konstytucyjnych. Ich przyczyną nie jest bowiem złe unormowanie zakresu zadań i kompetencji najwyższych organów władzy wykonawczej, lecz niedobre obyczaje polityczne: wzajemny brak zaufania, zacietrzewienie, wyraźna niechęć do wspólnego poszukiwania kompromisowych rozstrzygnięć. A jeśli rozstrzygnięcia takie wreszcie się znajdują (jak np. w przypadku traktatu lizbońskiego), to przychodzą późno, tuż przed ostatnim dzwonkiem.
Dlatego pomysł Platformy, by odebrać prezydentowi część uprawnień lub je ograniczyć (np. wetowania ustaw), może być odczytywany nie jako rozwiązanie mające racjonalizować mechanizm rządzenia krajem, lecz jako uderzenie w obecnego piastuna tego urzędu.
Są jednak poważniejsze argumenty przemawiające za tym, aby nie podejmować prób wzmacniania jednego filaru władzy wykonawczej kosztem drugiego. Przekazanie (jakich?) kompetencji prezydenta premierowi albo wykreślenie z konstytucji niektórych postanowień, które dają głowie państwa realne instrumenty wpływania na bieg spraw publicznych (np. uprawnienie do mianowania ambasadorów czy ratyfikacji umów międzynarodowych), mogłoby doprowadzić do nadmiernego skumulowania władzy wykonawczej w rękach szefa rządu. Czy obawa przed takim obrotem spraw nie przypomina zbytnio strachu niektórych naszych XVIII-wiecznych przodków przed królewskim absolutum dominium? Nie sądzę.