„Ci, którzy siedzą na złotych klozetach" – tak dawnych islamistów z prezydenckiej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju nazwał opozycjonista Kemal Kilicdaroglu.
Nieprzebierająca w słowach polemika dotyczyła pałacu zbudowanego przez prezydenta Recepa Erdogana na przedmieściach Ankary. Od chwili rozpoczęcia budowy była ona ostro atakowana, gdyż powstawała na ziemiach chronionych. „Financial Times" podliczył, że pałac liczący 1150 pokoi jest cztery razy większy od królewskiej rezydencji w Wersalu.
Ale Erdogan zażądał, by opozycjonista przyszedł do pałacu i znalazł w nim „złoty klozet". „Jeśli go znajdzie – podam się do dymisji, jeśli nie – to on powinien odejść" – powiedział o Kilicdaroglu. Ankarscy architekci znający projekt zapewniają, że w pałacu nie ma złoconych muszli klozetowych, jednak niektóre z nich kosztowały ponad 3,5 tys. dolarów, a całość budowy kosztowała aż 620 mln dolarów.
Wraz ze zbliżaniem się wyborów parlamentarnych 7 lipca polemika nabiera ostrości. Wypowiedź Kilicdaroglu dobrze jednak ilustruje to, co Turcy zarzucają rządzącej partii. Bazary, stały element tureckiego krajobrazu gospodarczego, ale i politycznego, uważają, że Partia Rozwoju (AKP) traci kontakt z rzeczywistością.
Prokuratura wszczęła sprawę karną przeciw redaktorowi naczelnemu gazety „Hurriyet Daily" za tytuł „Świat w szoku! Kara śmierci dla prezydenta, który dostał 52 proc. głosów". Odnosił się on do wyroku na egipskiego prezydenta Muhammada Mursiego, ale ktoś się dopatrzył, że prezydent Erdogan też dostał 52 proc. głosów w ostatnich wyborach. Redaktorowi zarzucono „nakłanianie do przeciwstawiania się władzy z bronią w ręku".
Ekonomiści wskazują, że powoli kończy się „turecki cud gospodarczy": spada indeks zaufania konsumentów i rośnie bezrobocie. Były „car tureckiej gospodarki", ustępujący wicepremier ds. gospodarczych Ali Babacan z kolei ostrzega, że system wymiaru sprawiedliwości w Turcji jest całkowicie niesprawny, a to może doprowadzić „do upadku demokracji".