Jesienią 1996 rok zaczął chorować na zespół chronicznego zmęczenia CFS. Jak sam mówi, był przez ten czas na dnie, kompletnie wyłączony z życia. Koncert w Newark, zaledwie godzinę drogi samochodem od domu Jarretta, był eksperymentem. Miał udzielić, przede wszystkim jemu samemu, odpowiedzi na pytanie, czy jest już gotowy na powrót.

Stworzono dla niego cieplarniane warunki. Wszystko, od miejsca, przez towarzyszących pianiście muzyków, Gary'ego Peacocka na kontrabasie i Jacka DeJohnette'a przy perkusji, po repertuar, doskonale znane i wielokrotnie wykonywane przez pianistę jazzowe standardy, miało mu dać poczucie bezpieczeństwa i pewność siebie. Teraz, po upływie dokładnie dwudziestu lat zapis tego koncertu znalazł się na dwupłytowym albumie o znaczącym tytule „After the fall" (Po upadku).

A Jarrett upadł w swoją chorobę z naprawdę ogromnej wysokości. Jego gwiazda rozbłysła z hukiem 24 stycznia 1975 roku w Kolonii. Miał wtedy zaledwie 29 lat, a zagrał prawdopodobnie najsłynniejszy koncert w historii jazzu. Trwająca godzinę i sześć minut, podzielona na pozbawione tytułów cztery części improwizacja wydana została jako „Köln Concert". Jarrett jest tu Beethovenem jazzu – stwarza nowe muzyczne światy, układa skomplikowane harmonie z furią i rozmachem.

Kolonię i Newark dzieli więc nie tylko geograficzna przepaść. W pierwszym z tych miejsc Jarrett unosił się kilka metrów nad ziemią, w drugim – miał na nowo nauczyć się chodzić. Ale „After the fall" pokazuje, że nie do chodzenia, ale do latania został stworzony Keith Jarrett. Pasję z Kolonii zastępuję tu dziecięca naturalność lekkich fraz. To muzyka, w której jest powietrze. Eksperyment się udał. Pacjent ożył.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95