Krzysztof Mazur: Do polityki garną się ekshibicjoniści

Sukces polityczny polega dziś na podtrzymywaniu zainteresowania swoją osobą. Podział na to, co publiczne i prywatne, powoli zanika. Nic dziwnego, że do polityki garną się przede wszystkim ludzie gotowi na publiczny ekshibicjonizm.

Aktualizacja: 23.06.2018 21:40 Publikacja: 22.06.2018 00:01

Krzysztof Mazur: Do polityki garną się ekshibicjoniści

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek

Fascynacji władzą od zawsze towarzyszy zainteresowanie sekretnym życiem władców. Początkowo pytanie o granice wnikania w tajemne życie dworu stawiać sobie musieli przede wszystkim historiografowie. Ich zadanie polegające na przedstawieniu określonej wersji żywota danego władcy było tym trudniejsze, że często ich zleceniodawcą był sam zainteresowany lub jego najbliższy krewny. Wraz z rozwojem prasy i mass mediów z tym dylematem zaczęli mierzyć się przede wszystkim dziennikarze. W złotej erze tradycyjnych mediów ich rolą było ocenianie, na ile kompromitujące fakty z życia polityka mają wpływ na jego działalność publiczną. Dziennikarze stawali się w ten sposób „sumieniem" opinii publicznej, które ma każdorazowo ocenić, na ile podanie określonego faktu do wiadomości publicznej podyktowane jest ważnym interesem społecznym, a na ile stoi za nim wyłącznie prymitywna potrzeba ludu poszukującego taniej sensacji. Dziś w erze Instagrama i zakulisowych działań agencji PR-owych rola pośredników uległa dalszym przeobrażeniom. Z pozoru nasza wiedza o sekretnym życiu władców nie ma precedensu w historii. Nie musi to jednak oznaczać, że w zamian otrzymaliśmy rzetelny obraz sytuacji.

Może okazać się, że coraz odważniej wkraczając w tajemnice dworu, domagając się prawa do podglądania życia polityków niemal 24 godziny na dobę, przyczyniliśmy się do erozji samej władzy. Przesuwaniu się granic tego co prywatne musi bowiem towarzyszyć zmiana sposobu patrzenia na rolę publiczną polityków i zmiana ich funkcji społecznej. Dotykamy w ten sposób istoty samej władzy, która zawsze wiąże się z jakiegoś typu autorytetem. A autorytet to nic innego, jak siła dająca politykowi zdolność do wywierania wpływu na innych. Sposób naszego patrzenia na polityków, w tym także na ich życie prywatne, wyznacza tym samym pole, na jakim jesteśmy gotowi przyjmować twierdzenia lub normy przez nich proponowane. Gdy odczuwamy respekt i uznajemy powagę wynikającą ze społecznej roli politycznego przywódcy, może on pełnić rolę osoby wyznaczającej zbiorowe cele. Gdy ta powaga znika, a polityk zamienia się w celebrytę, wówczas staje się on raczej dyktatorem mody, niż przywódcą wyznaczającym kierunki rozwoju. Dalej chcemy śledzić jego konto na Instagramie, dalej fascynuje nas to, co je, gdzie bywa i z kim śpi. Na plan dalszy schodzi jednak to, co właściwie chce on osiągnąć w polityce.

Boski pomazaniec

Zwrócenie uwagi na związek pomiędzy prywatnością i społeczną zmianą postrzegania funkcji polityka odsyła nas do klasycznego podziału Maxa Webera na trzy typy panowania, dzięki czemu politycy mogą w ogóle pełnić swoją funkcję. Autorytet tradycyjny opierał się na przekonaniu, że władca ma prawo do panowania na mocy dziedziczenia po przodkach, jego władza pochodzi od Boga lub została mu dana na mocy świętej tradycji. Taki charakter władzy oznaczał, rzecz jasna, że wszelkie tajemnice dworu powinny być skrzętnie skrywane przed wścibskim okiem poddanych. Przekonanie o boskiej proweniencji polityka nie licowało bowiem z intrygami dworu, małością charakteru czy zdradami małżeńskimi. Na to nakładał się kontekst religijny, gdyż w tym modelu polityk pełnił przeważnie nie tylko rolę władzy świeckiej, ale często był także zwornikiem władzy religijnej. Stąd w historii Europy liczni władcy, którym przypisywano świętość, co swoim autorytetem potwierdził Kościół katolicki, wynosząc ich na ołtarze. I nie mam tu na myśli wyłącznie Jadwigi, króla Polski, której kanonizacja odbyła się dopiero w XX wieku, ale przede wszystkim panującego na przełomie X i XI wieku św. Stefana, króla Węgier czy cesarza Henryk II, króla Niemiec, który doczekał się również kanonizacji swojej małżonki Kunegundy. Tradycyjny autorytet władców oznaczał zatem, że zarówno ich działalność publiczna, jak i życie prywatne powinny być wzorem dla innych.

Oczywiście takie pojmowanie społecznej roli polityka jest dziś w odwrocie. Po pierwsze, ten rodzaj interpretacji źródeł władzy nie pasuje do porządku demokratycznego, gdzie władza nie może pochodzić od zewnętrznego autorytetu, gdyż jest wynikiem kontraktu zawiązanego przez jednostki. Po drugie, był on społecznie nośny tak długo, jak wspierał go hierarchiczny model społeczeństwa feudalnego, czego kres przyniósł nowożytny kapitalizm. Po trzecie, wyraźne związki w tym modelu religii i polityki stały się bardzo problematyczne wraz z postępującą sekularyzacją społeczną.

Wyraźny kryzys panowania opartego na tradycji nie oznacza jednak, że zupełnie zniknął on z naszego świata. Przypomniał nam o tym choćby niedawny ślub księcia Harry'ego i Meghan Markle, a może jeszcze bardziej superprodukcja Netflixa pt. „The Crown". Opowiada ona kulisy panowania królowej Elżbiety II. Znajdziemy w niej scenę, gdy dziennikarze telewizyjni przez przypadek nagrywają fragment niewinnej sprzeczki pomiędzy królową a jej mężem Filipem, księciem Edynburga. Elżbieta II szybko reflektuje się, że w takiej sytuacji nie powinni widzieć jej poddani, dlatego prosi o oddanie taśmy z nagraniem. Dziennikarze pokornie wykonują jej prośbę. Ale rozpaczliwa próba uchronienia dawnego autorytetu Korony w erze demokratyzacji i rozwoju mediów jest zadaniem skazanym na porażkę. Stąd jednym z głównych wątków serialu jest pokazanie ewolucji, jaką przechodzi sama królowa, by dostosować się do wymogów nowych czasów.

W widzach może pozostać pewna sympatia do takiego sposobu uprawiania polityki, gdzie nadrzędnym celem jest pomyślność Imperium, a nie chęć ekspresji własnej osobowości. Elżbieta II różni się tu bardzo od swojej siostry Małgorzaty, która w połowie lat 50. prowadziła rozrywkowy tryb życia, wdając się na przykład w romans z żonatym pilotem, o czym plotkowała cała Anglia. W sporach między siostrami widać całe napięcie związane z odmiennym sposobem wyznaczania granic prywatności osób pełniących ważne funkcje polityczne.

Mąż stanu

Wraz z kryzysem panowania opartym na tradycji pojawia się drugi model, który Weber nazywa autorytetem legalno-racjonalnym. W tym wypadku władza czerpie swoją legitymizację z przestrzegania określonych procedur i reguł wyznaczających zasady konkurencji politycznej. Jej uzasadnieniem jest również racjonalność działań podejmowanych już po zdobyciu władzy, które powinny być zgodne z racją stanu. Widać wyraźnie, że ten typ legitymizacji dużo lepiej pasuje do porządku demokratycznego. Miejsce zewnętrznego autorytetu zajmuje wyrażona w wyborach wola suwerena, a granice walki o poparcie społeczne wyznaczają reguły wyborcze. Polityka staje się wówczas sztuką osiągania postawionych sobie celów, a nie sztuką „dobrego życia". Dlatego działającego w tym paradygmacie polityka obowiązuje raczej „etyka odpowiedzialności" niż „etyka przekonań". Oceniamy go przez pryzmat skutków jego działań, a nie szczytnych intencji.

W tym modelu polityk dalej zazdrośnie strzeże swojej prywatności, ale robi to już z zupełnie innego powodu. W przypadku panowania opartego na tradycji głównym celem było zachowanie idealistycznego obrazu władcy, gdyż jego ludzkie cechy mogły podważyć metafizyczne uzasadnienie jego władzy. W przypadku legitymizacji legalno-racjonalnej prywatność jest chroniona, gdyż nie ma, a przynajmniej nie powinna mieć wpływu na jego działania. Jeśli oceniamy polityka po skutkach jego działań, to abstrahować powinniśmy od tego, czy jest on dobrym mężem i ojcem oraz ile szklaneczek whisky potrzebuje, by zrelaksować się po ciężkim dniu.

W serialu „The Crown" takim symbolem jest oczywiście premier Winston Churchill, którego liczne wady charakteru nie przeszkadzają mu podejmować trafnych decyzji w kluczowych momentach. Jego dymisja stała się faktem dopiero wówczas, gdy pogarszający się stan zdrowia nie pozwolił mu dalej skutecznie pełnić swojego urzędu. Z tej epoki pochodzi również przykład Franklina Delano Roosevelta, który od początku lat 20. cierpiał na zespół Guillaina-Barrégo, co wiązało się z silnymi dolegliwościami bólowymi i niedowładem nóg. Dlatego Roosevelt poruszał się na wózku inwalidzkim, co nie przeszkodziło mu czterokrotnie pełnić urzędu prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wielu jego wyborców nie zdawało sobie sprawy z jego niepełnosprawności, gdyż jego wystąpienia publiczne były odpowiednio aranżowane, a fotografowie unikali robienia mu zdjęć na wózku. Wszak nawet słynne zdjęcie w Jałcie zostało zrobione w pozycji siedzącej.

Ten okres wiąże się ze złotą erą tradycyjnych mediów. Wzrost ich znaczenia sprawił, że coraz skuteczniej patrzyły one politykom na ręce. Kontrolowały, na ile przestrzegają oni reguł konkurencji politycznej oraz podejmują działania zgodne z racją stanu. Legendarnym przykładem tego typu działań jest oczywiście afera Watergate, w wyniku której Richard Nixon ustąpił ze stanowiska prezydenta USA. Nixon podjął się szeregu nieuczciwych działań mających na celu skompromitowanie jego przeciwników politycznych. W tym celu sięgał po bardzo intymne fakty z ich życiorysów, nie tylko zakładając im podsłuchy, ale nawet wykradając akta lekarskie z gabinetu psychiatrycznego, gdzie leczył się jeden z jego przeciwników.

W tej aferze rola mediów nie polegała zatem na publikowaniu kompromitujących faktów z prywatnego życia polityka, ale na czymś dokładnie odwrotnym. Dzięki publikacjom prasowym zostały ujawnione haniebne praktyki Nixona polegające na wykorzystywaniu „haków" na swoich przeciwników. Warto również zauważyć, że ujawnienie afery było możliwe tylko dlatego, że dwóch dziennikarzy zatrudnionych w „Washington Post" mogło wiele miesięcy poświęcić na dochodzenie prawdy.

To złota era mediów, bo dziś ta opowieść brzmi jak bajeczka dla grzecznych dzieci. W dobie pogoni za newsem, niechęcią do płacenia za rzetelne informacje oraz stopniowej prekaryzacji zawodu dziennikarza nikt nie pozwoliłby na wielomiesięczne śledztwo. Tabloidyzacja z kolei oznaczałaby, że Nixon raczej mógłby dowolnie wykorzystywać media do kompromitowania swoich kolejnych przeciwników za pomocą „kontrolowanych przecieków", niż musiałby się czegoś obawiać z ich strony. Afera Watergate nie ma zatem zbyt wiele wspólnego z obecnymi realiami.

Wszystko na sprzedaż

Wreszcie Weber wymienia trzeci typ autorytetu bazujący na charyzmie lidera. Pierwotnie charyzmę łączono ze szczególnymi cechami charakteru, jak choćby bohaterstwo czy świętość. Dziś rozumie się przez nią przede wszystkim umiejętność skupienia na sobie uwagi. Politycy szybko zrozumieli, że chcąc osiągnąć ten cel powinni sprzedać swoje życie prywatne, gdyż ono interesuje ich wyborców dużo bardziej niż skomplikowane meandry polityki.

Zaczynało się niewinnie: od konwencji wyborczych w towarzystwie małżonki i dzieci; ustawki z tabloidami w ulubionym fast-foodzie, by pokazać się jako człowiek żyjący tak jak inni (Obama); grę na saksofonie w jakimś programie rozrywkowym (Clinton); zdjęcie, gdy do snu czyta się swoim córkom (znowu Obama); po świąteczne sesje zdjęciowe dla znanych magazynów, które pokazują rodzinę polityka na wzór rodziny królewskiej (Kwaśniewski). To nie media skradły zatem politykom ich prywatność. To politycy sprzedali nam ją za chwilę poświęconej im uwagi przy świątecznym stole.

Ten proces tylko przyspieszył w dobie mediów społecznościowych, których istotą jest obrazkowość i autopromocja. Politycy bardzo szybko zrozumieli, że już nie muszą umawiać się przed sklepem jubilera z fotografem z zaprzyjaźnionego tabloidu, by zdobyć nasze zainteresowanie. Wystarczy tylko wrzucić na swoje konto zdjęcie z niepełnosprawnym dzieckiem, filmik z porannego joggingu w lesie czy urodzinowy tort trzymany przez swojego współmałżonka, by „zrobić" duże zasięgi, nieporównywalne z żadnym merytorycznym wystąpieniem sejmowym. Zresztą, mówiąc szczerze, nie możemy im się specjalnie dziwić. Każdy z nas robi dokładnie to samo, poddając się wymogom kultury narcystycznej, sprzedając siebie za odrobinę uwagi.

Fundamentalnie zmienia to jednak charakter samej władzy. Panowanie oparte na charyzmie celebryty odrywa się zupełnie od treści polityki. Jeśli sukces polityczny polega dziś dużo bardziej na umiejętnym podtrzymywaniu zainteresowania swoją osobą, niż na definiowaniu wspólnych celów i braniu odpowiedzialności za ich realizację, to nie powinniśmy się dziwić, że do polityki garną się przede wszystkim ludzie gotowi na publiczny ekshibicjonizm. Następuje tutaj naturalna selekcja, która wypycha z głównego nurtu zdarzeń ludzi obdarzonych silnym przekonaniem o istnieniu konkretnych racji, ale pozbawionych umiejętności autopromocji. Niepełnosprawności Roosevelta czy zamiłowania do whisky Churchilla nie dałoby się dziś ukryć.

Na końcu tego procesu znajduje się erozja samej władzy. Autorytet celebryty jest bowiem autorytetem niezwykle powierzchownym, gdyż opiera się on na uczuciu do osoby, a nie na podzielanej z nim wizji świata. Celebryta może polecić nam modną restaurację lub doradzić wybór oprawek do okularów, ale nie oczekujemy od niego wskazywania kierunków dla naszego życia. Dlatego wraz ze zniknięciem bożych pomazańców, których władza pochodziła z metafizycznego nadania oraz kryzysem mężów stanu, za którymi stoi autorytet słusznych decyzji, nastał okres polityków-celebrytów świetnie wyznaczających modne tematy i trendy kulturowe. Nie są oni już w stanie oprzeć swojej władzy na wyznaczaniu zbiorowych celów.

Piarowiec w tle

Co taka zmiana charakteru polityki oraz kryzys tradycyjnych mediów oznacza dla nas, zwykłych obywateli? Czy rzeczywiście czujemy się dziś bezpiecznie, pewni, że gdy pojawią się „brudne zagrania" polityków opinia publiczna o nich się dowie i będzie miała możliwość je sprawiedliwie ocenić? Współczesne media nie są już w stanie pełnić takiej roli, jak w przypadku afery Watergate. Symbolem tej zmiany na rodzimym rynku było dla mnie przejście Michała Majewskiego, jednego z najbardziej utytułowanych dziennikarzy śledczych, do agencji PR. Jeśli po 23 latach pracy w zawodzie, po zdobyciu wielu prestiżowych nagród, odszedł z zawodu, oznacza to, że dziś media nie mają finansowej możliwości, by dać dziennikarzom śledczym możliwość wykonywania swojej pracy. Nie mogą tym samym pełnić roli „strażników demokracji", stając się wyłącznie tubą propagandową zewnętrznych treści. Bez większej różnicy, czy treści te powstają na zlecenie polityków czy biznesu.

Politycy jednak się nie zmienili. W dalszym ciągu popełniają błędy, czasem zdradzając swojego współmałżonka, innym razem nadużywając władzy w walce z przeciwnikami politycznymi. I warto zastanowić się, co dzieje się z informacjami na temat tych zdarzeń. Czy nie zasadne jest przypuszczenie, że skoro nie ma już dziennikarzy śledczych, którzy są w stanie taki temat zbadać i rzetelnie opisać, takie informacje niejawne mogę stać się łatwym łupem lobbystów, którzy za ich pomocą mogą wywrzeć zakulisowy wpływ na decydentów? Czy nie tu tkwi tajemnica wielu agencji strategicznego doradztwa komunikacyjnego, które coraz częściej zatrudniają byłych polityków, policjantów czy dziennikarzy, czyli osoby albo mające wcześniej dostęp do informacji niejawnych, albo będące w stanie takie informacje zdobyć?

I tak doszliśmy do zaskakującego wniosku. Żyjemy w czasach, gdy politycy sprzedają nam coraz więcej swojej prywatności, budując na tym swój autorytet. Mamy zatem przekonanie, że znamy ich lepiej niż kiedykolwiek w przeszłości. Może jednak okazać się, że te najważniejsze dla opinii publicznej niewygodne fakty z ich życia nigdy nie ujrzą światła dziennego. I nie dzieje się tak na skutek działania wszechogarniającego „układu", ale sprawy tak prozaicznej, jak kryzys tradycyjnych mediów. Bez wsparcia Boba Woodwarda i Carla Bernsteina z „Washington Post" jesteśmy skazani na lajkowanie dobrze wystudiowanych zdjęć z konta Instagram naszych polityków. Ale to, co naprawdę istotne, jest zbyt cenne, by zostało po prostu opublikowane.

Krzysztof Mazur jest prezesem Klubu Jagiellońskiego, politologiem i filozofem, członkiem Narodowej Rady Rozwoju przy Prezydencie RP, pracownikiem Uniwersytetu Jagiellońskiego

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Fascynacji władzą od zawsze towarzyszy zainteresowanie sekretnym życiem władców. Początkowo pytanie o granice wnikania w tajemne życie dworu stawiać sobie musieli przede wszystkim historiografowie. Ich zadanie polegające na przedstawieniu określonej wersji żywota danego władcy było tym trudniejsze, że często ich zleceniodawcą był sam zainteresowany lub jego najbliższy krewny. Wraz z rozwojem prasy i mass mediów z tym dylematem zaczęli mierzyć się przede wszystkim dziennikarze. W złotej erze tradycyjnych mediów ich rolą było ocenianie, na ile kompromitujące fakty z życia polityka mają wpływ na jego działalność publiczną. Dziennikarze stawali się w ten sposób „sumieniem" opinii publicznej, które ma każdorazowo ocenić, na ile podanie określonego faktu do wiadomości publicznej podyktowane jest ważnym interesem społecznym, a na ile stoi za nim wyłącznie prymitywna potrzeba ludu poszukującego taniej sensacji. Dziś w erze Instagrama i zakulisowych działań agencji PR-owych rola pośredników uległa dalszym przeobrażeniom. Z pozoru nasza wiedza o sekretnym życiu władców nie ma precedensu w historii. Nie musi to jednak oznaczać, że w zamian otrzymaliśmy rzetelny obraz sytuacji.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia