Przecież to Lech Wałęsa wybrał Mazowieckiego.
Najpierw w sposób dyskretny Jarek Kaczyński negocjował z generałami powołanie rządu z Lechem Wałęsą na czele. I to było mocno zaawansowane, choć nie wiem, do jakiego stopnia. Bywałem wtedy częstym gościem w „Tygodniku Solidarność", rozmawiałem z Jarkiem Kaczyńskim i wydawało mi się, że to było już gotowe. Lech Wałęsa stanie na czele rządu, Jarosław Kaczyński będzie wicepremierem numer jeden, a prócz niego będą w rządzie wicepremierzy z trzech starych partii. Ale familia tego nie chciała, co wówczas oceniałem krytycznie. Choć gdy Wałęsa pokazał swoje umiejętności jako prezydent, to zacząłem zmieniać zdanie na jego temat.
A dlaczego nie kandydował pan do parlamentu w 1989 roku?
Miałem propozycję startu do Senatu, ale odmówiłem. Nie chciałem brać udziału w polityce. Zamierzałem wrócić do nauki i normalnego życia.
Niedługo potem zaangażował się pan w Solidarność Pracy, później w budowę Unii Pracy i w 1993 roku został pan posłem.
Ale nie dlatego, żeby rządzić, tylko żeby powstrzymać neoliberalną, entuzjastyczną, związaną z nadużyciami, kradzieżą i innymi świństwami transformację gospodarczą Polski. Nasza Unia Pracy była pomyślana jako druga, inna Unia w odróżnieniu od Unii Demokratycznej. Nasze hasło wyborcze w 1993 roku brzmiało „Po pierwsze, człowiek". Nie wierzyliśmy, że puszczenie wszystkiego na żywioł jest najlepszą receptą na gospodarkę. A stymulowanie prywatyzacji uważaliśmy za nieuczciwe. Trzeba było pozwolić inwestorom na kupowanie przedsiębiorstw, a nie sztucznie obniżać ich wartość po to, żeby je szybciej sprzedać. Prawica w wielu swoich zarzutach pod adresem III RP ma rację. Proces transformacji gospodarczej był czasami nieuczciwy. Jak pani widzi, jestem trochę takim prawicowym socjaldemokratą (śmiech). Dlatego nie było dla mnie miejsca ani wśród ludzi PZPR, ani wśród familii.
Za to budował pan partię, w której połączyła się lewica postkomunistyczna i solidarnościowa.
To tak. Uważałem, że to jest szansa dla Unii Pracy, choć z góry zakładałem, że nieprędko będziemy mieli szansę na uczestniczenie we władzy. Wydawało mi się, że będziemy przez lata uczciwą opozycją i naszym głównym zadaniem będzie powstrzymywanie absurdalnych pomysłów gospodarczych czy ustrojowych.
A więc był pan przeciwny temu, żeby Unia Pracy weszła do rządu SLD–PSL w 1993 roku?
Nie. Uważałem, że trzeba wejść do tego rządu, żeby go utrzymywać w moralnym pionie, nie pozwolić mu się moralnie zdegenerować. Oczywiście byłem zdania, że nie powinniśmy się godzić na rolę listka figowego, tylko zostać głosem sumienia. Ale zapadła decyzja, że do tamtego rządu nie wchodzimy. Stało się. Moim zdaniem niedobrze. W naszej partii niewiele osób miało doświadczenie w rządzeniu i straciliśmy szansę, żeby je zdobyć.
Jakie błędy zostały popełnione przez Unię Pracy, że po jednej kadencji wypadła z parlamentu? Może chodziło o wystawienie w wyborach prezydenckich 1995 roku Tadeusza Zielińskiego, który został waszym kandydatem, a nie był waszym członkiem?
To była trudna decyzja. Rozważaliśmy wtedy trzy opcje – żeby poprzeć Jacka Kuronia, kandydata Unii Wolności, wystawić do wyborów Aleksandra Małachowskiego, naszego powszechnie poważanego działacza, albo Tadeusza Zielińskiego, byłego rzecznika praw obywatelskich. Jacek Kuroń nie uzyskał poparcia większości, Aleksander Małachowski nie bardzo chciał kandydować, zasłaniał się wiekiem. Został nam więc Tadeusz Zieliński.
A nie przyszło wam wówczas do głowy poprzeć Aleksandra Kwaśniewskiego, kandydata SLD?
Nie. Takiego wariantu w ogóle nie rozważaliśmy. Nikt nie zgłaszał tego w dyskusji. Stanęło na Tadeuszu Zielińskim, choć większość naszych działaczy znała go tylko z mediów jako rzecznika praw obywatelskich i na tej funkcji im się spodobał. Potem powołany został sztab wyborczy. Ja zostałem wiceszefem, ale wykonywałem całą pracę. Wtedy też zaczęły się rozmaite nieporozumienia z Ryszardem Bugajem, naszym liderem.
Z czego wynikały?
Godząc się na pracę w sztabie wyborczym, myślałem, że partia jest w stanie przeznaczyć jakieś pieniądze na kampanię. Tymczasem długo nie zapadała decyzja w tej sprawie, potem zaś okazało się, że mogę dostać 50 tys. zł na kampanię prezydencką, a rozsądne minimum to było około miliona złotych! Zieliński, gdy się o tym dowiedział, wpadł w przerażenie. Spytał mnie: „czy wy chcecie, żebym był waszym kandydatem na prezydenta czy nie? Przecież wiem, że nie wygram, i robię to głównie dla was". Mimo wszystko poradziłem sobie z tym problemem. Nie powiem pani jak. Ryszardowi Bugajowi też nie powiedziałem, choć bardzo chciał się dowiedzieć. Konrad Szołajski wyreżyserował nam ładne filmiki wyborcze. Nagraliśmy cykl audycji „Tele-Echo" z Ireną Dziedzic, która przeprowadzała z naszym kandydatem wywiady na różne tematy. Tadeusz Zieliński mógł zaprezentować swoje poglądy. Pomagała mi też Irena Santor. Obie panie Ireny oczywiście wszystko robiły bez wynagrodzenia. No, ale to nic nie dało. Nasz kandydat zdobył raptem kilka procent głosów.
A potem pan namówił go, żeby poparł w drugiej turze wyborów Aleksandra Kwaśniewskiego. Dlaczego, skoro partia w ogóle na Kwaśniewskiego nie stawiała?
Wtedy to już chciałem zrobić wszystko, żeby po raz drugi Lech Wałęsa nie był prezydentem. Oceniałem jego urzędowanie bardzo krytycznie. Uważałem, że naród spłacił swój dług wobec niego, wybierając go na prezydenta, ale ta szansa została zmarnowana, a więc moim zdaniem nadszedł czas, żeby Wałęsa udał się na emeryturę. Dlatego w 1995 roku poparłem Aleksandra Kwaśniewskiego i do tego samego skłoniłem Zielińskiego. Uważałem, że dziedzictwu Solidarności bardziej zaszkodziłby Lech Wałęsa jako prezydent niż Aleksander Kwaśniewski, a na tym dziedzictwie zależało mi najbardziej.
Ale Kwaśniewski? Przecież był cudownym dzieckiem PZPR, ministrem w czasach PRL?
Znałem go z czasów, gdy był redaktorem naczelnym w studenckim piśmie „ITD", w którym publikowałem artykuły. Kwaśniewski miał kłopoty z moimi artykułami, bo cenzura nieustannie się ich czepiała, a on mnie bronił. Już wtedy szczerze chciał, żeby w Polsce działały demokratyczne instytucje i panowała wolność słowa. Dlatego, gdy złożył mi propozycję, żebym przyszedł do niego do Kancelarii Prezydenta – już po wyborach 1995 roku – to się zgodziłem, choć nie bardzo miałem ochotę zostać urzędnikiem. No i musiałem odejść z Unii Pracy, bo Kwaśniewski chciał, żeby jego urzędnicy byli bezpartyjni.
Chyba Unia Pracy też tego chciała? Gdy pan poparł Kwaśniewskiego, to koledzy cokolwiek zdenerwowali się na pana.
Niektórzy działacze tak, ale inni uważali, że słusznie zrobiłem.
Ryszard Bugaj, ówczesny przewodniczący, zaliczał się do tej pierwszej grupy.
Oczywiście. Przede wszystkim dlatego, że nie uzgodniłem z nim mojej decyzji, co mu się nie mieściło w głowie. A ja uznałem, że teraz jest dobra okazja odpłacić mu za te wszystkie przypadki, gdy on niczego z nami nie uzgadniał, chodził do mediów i prezentował własne zdanie jako zdanie partii. Pomyślałem: teraz zobaczy jak to jest. Tadeusz Zieliński zebrał ok. 4 proc. głosów w pierwszej turze wyborów prezydenckich, a więc jego poparcie nie miało wielkiego znaczenia w ogólnym układzie sił, było czysto symboliczne. Ale dodam, że nie musiałem go specjalnie namawiać. Zieliński ani chwili się nie wahał i z radością poparł Kwaśniewskiego. Nie uważałem, żeby stało się coś nadzwyczajnego.
Czy z tego powodu poróżnił się pan z Ryszardem Bugajem?
Myśmy się nie poróżnili. Zdarzało się, że jako wiceprzewodniczący otworzyłem zebranie, gdy go długo nie było. Parę razy mieliśmy inne zdania na jakieś kwestie. A później, podczas kampanii prezydenckiej, byłem bardzo niezadowolony, że dostałem grosze na promocję kandydata. Ale to wszystko.
A właściwie dlaczego Unia Pracy nie wyłożyła pieniędzy na kampanię Zielińskiego? Nie chciała, bo jej się kandydat odwidział, czy nie miała środków?
Pieniędzy zawsze mieliśmy mało, ale wydaje mi się, że Ryszard bardzo chciał, żebyśmy poparli Jacka Kuronia, a skoro tak się nie stało, to żebyśmy promowali Małachowskiego. Pomysł z Tadeuszem Zielińskim po prostu mu się nie podobał. Po tych wyborach członkowie partii namawiali mnie, żebym rzucił Ryszardowi rękawicę i stanął z nim do walki o przywództwo. Mówili, że on zmarnuje naszą partię. Nie zgodziłem się. Nie chciałem stanąć na czele frakcji. Bo wtedy Ryszard na pewno odszedłby z partii i pewnie by na nią pluł. A tego nie chciałem. Wojna frakcyjna w tej małej partii skończyłaby się katastrofą, bo niezależnie do tego, kto by wygrał, partia by się podzieliła. A ponieważ chciałem, żeby Unii Pracy się udało, to odszedłem. Na nic się to nie zdało, bo Unia Pracy i tak przepadła w następnych wyborach parlamentarnych. Szkoda. Moim marzeniem zawsze było, żeby lewica była w Polsce silna. Żeby co najmniej jedna trzecia wyborców głosowała na socjaldemokrację.
—rozmawiała Eliza Olczyk, dziennikarka tygodnika „Wprost"
Wojciech Lamentowicz Z PZPR wystąpił po wprowadzeniu stanu wojennego. Potem w Komitecie Obywatelskim. Poseł na Sejm z listy Unii Pracy (1993–1995). Podsekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i jego doradca ds. zagranicznych. Radca prawny, starszy wspólnik w Kancelarii Prawnej Lamentowicz i Wspólnicy. Wykładowca Wyższej Szkoły Administracji i Biznesu im. Eugeniusza Kwiatkowskiego w Gdyni.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95