Piotr Zaremba: Platforma Obywatelska kopiuje Prawo i Sprawiedliwość

Przy okazji starcia PiS z PO gdzieś na margines spychane jest polskie państwo, jego kondycja i jego koszta. PiS zdawał się na serio przejmować jego bolączkami. Rozwiązanie części z nich odłożył na bok, bo go na wszystko nie stać. Schetyna, starając się przelicytować Kaczyńskiego, będzie musiał zrobić tak samo.

Aktualizacja: 21.07.2019 13:59 Publikacja: 19.07.2019 00:01

Piotr Zaremba: Platforma Obywatelska kopiuje Prawo i Sprawiedliwość

Foto: Forum, Adam Chełstowski

Jeszcze nie do końca znamy mapę konkurujących list wyborczych, a już wciągnięto nas w grę programami. Skoro Jarosław Kaczyński zagrał na początku roku „piątką", Grzegorz Schetyna musiał sobie sprawić na start nowej kampanii „szóstkę". I tak, przynajmniej w PR-owskim sensie, wyszedł z tej licytacji niekoniecznie jako zwycięzca.

Jego hasła nałożyły się na stresujące spekulacje, z kim jego partia pójdzie w wyborczej koalicji. „Szóstka" miała to przykryć, ale nie do końca to się udało – opozycja wciąż jest spóźniona. Przecież w tym samym czasie spokojni, syci sondażami liderzy rządzącej prawicy najpierw odegrali spektakl programowej debaty w Katowicach o tym, co przez cztery lata zrealizowali, a potem pokazali swoje listy wyborcze. Przekaz był prosty – my się już nie ścigamy, my się chwalimy. A po drugiej stronie wciąż się gorączkowo zastanawiano, jak pozyskać Kosiniaka-Kamysza i co począć z Czarzastym.

PiS zachwycony sobą

Co do jednego mamy pewność: zderzyły się dwie siły, między którymi będziemy realnie wybierać. Politycy PiS powtarzają, że ich przeciwnikom z PO antypisizm zastąpił program. Ale przecież powrót – głównie w sferze ustrojowej – do tego, co było przed 2015 r., to wizja spójna, nawet jeśli niekompletna. Z kolei zarzut, że rządząca prawica sprowadziła swoje rządy do mechanicznego rozdawnictwa, też niczego nie objaśnia. To rozdawnictwo, nawet jeśli osłaniało mniej popularne poczynania, zmieniło naturę państwa, społeczeństwa i polskiej polityki bardziej niż cokolwiek innego. Wciągając do współudziału także partie opozycji.

PiS zdecydował się na akademię ku własnej czci upozowaną na naukowe seminarium. Przypominał nią na dokładkę, że w tych samych Katowicach przed czterema laty wykuwał się program zwycięzców. Jakiż to kontrast z kondycją bezładnego, przeczulonego i podatnego na prowokacje pospolitego ruszenia, jakim był tenże PiS przed rokiem 2015. Na konwencji programowej nawet wzięci „z rynku" ekonomiści typu Krzysztofa Rybińskiego częściej gratulowali rządzącym, niż przypominali o słabych punktach, choćby o niedostatecznym wskaźniku inwestycji. I nawet trudno się dziwić. Kierując się przesądami lat poprzednich, nie zdołalibyśmy uwierzyć w rząd, który używa już nie pompy, ale sikawki z funduszami, a jednak zachowuje jako tako poprawny stan finansów publicznych, trzyma nisko poziom bezrobocia, nie rozkręcając równocześnie nadmiernie inflacji itd. Keynesowski mechanizm napędzania rozwoju poprzez popyt okazał się skuteczny. Po prostu cuda.

Słabości widać gdzie indziej. Oto nagle przyspieszono prace nad ustawą mającą poprawić dolę frankowiczów. Blokowaną kilkakrotnie na wyraźne życzenie rządu, uchwaloną po to, aby się pochwalić kompletem „spełnionych obietnic". Tyle że ustawę zupełnie wykastrowano, rezygnując nawet z namiastek przewalutowania. Przy bierności jej formalnego inicjatora, czyli prezydenta Andrzeja Dudy. Nie wdając się w spór, czy to finał słuszny czy nie, warto przypomnieć, że oskarżenia o bierność wobec tego problemu były ważnym elementem rozliczania ośmioletnich rządów PO. Ale potem wykalkulowano, że specyficzne, radykalizujące się środowisko odbiorców frankowych kredytów, walczących głównie w internecie, nie musi być potrzebne do zwycięstwa.

Inny przykład jest bardziej drastyczny. Oto premier Morawiecki spełnił ostatnią, ogłoszoną już po „piątce Kaczyńskiego", obietnicę „rozdawniczą" – 500+ dla niepełnosprawnych. W teorii to zadośćuczynienie za zimne przyjęcie ich protestu z 2018 roku. Tyle że konieczne okazało się zastosowanie kryterium dochodowego. A maksymalny pułap dochodów uprawniających do przyjęcia tej państwowej zapomogi jest bardzo niski. Rozrzuca się pieniądze w kierunku zamożnych emerytów czy rodziców pierwszego dziecka. A tu obowiązuje nagle małostkowy atest ubóstwa. Często niegłosujący inwalidzi i ludzie chorzy nawet z rodzinami nie są elektoratem, o który trzeba się nadmiernie starać. Dlatego znaleźli się na szarym końcu. I dlatego nie dla wszystkich starczyło, co jest przyczynkiem do pytania, czy obecna władza jest rzeczywiście wrażliwa społecznie.

Kto nie jest potrzebny prawicy?

Kiedy premier Morawiecki przystępuje do tłumaczenia się ze stanu służby zdrowia, zwykle drży mu głos. Opowieści, że tu czy tam „zmniejszyły się kolejki do specjalisty", brzmią mało wiarygodnie, a mnożące się nagle przypadki śmierci na szpitalnych oddziałach ratunkowych to najlepszy komentarz do tego, ile udało się tu zmienić od czasów rządów koalicji PO–PSL. Myśląc o obecnej polityce zdrowotnej, można przywołać wyimaginowaną scenę: do ciężko rannego leżącego na ulicy przyjeżdża karetka, ale ratownicy medyczni, zamiast zająć się najbardziej potrzebującym, zaczynają akcję rozdawania cukierków stojącym w tłumie gapiów dzieciom, a może i dorosłym. Czy dostaliby brawa? Pacjenci nie są najwyraźniej, nawet z rodzinami, lobby wystarczająco skutecznym.

W edukacji rząd ma kłopoty ze skumulowanym podwójnym rocznikiem idącym do szkół średnich. Można się zastanawiać, kto bardziej zawinił, że tak wiele tu zamętu i niedoróbek organizacyjnych, ale to incydent przynajmniej jednorazowy. Którego co do samej zasady nie dałoby się uniknąć przy okazji likwidacji gimnazjów także za rok, dwa czy pięć lat. A o samej tej reformie powiedziano już chyba wszystko.

Gorsze jest co innego. Rząd Morawieckiego, programując przyszłość edukacji, miota się od ściany do ściany. Petryfikacja Karty nauczyciela była przez kilka lat dla PiS dogmatem. Teraz, kiedy okazało się, że nie da się zaspokoić roszczeń belfrów, premier sięgnął, ale tylko w tej jednej sferze, po język Leszka Balcerowicza. Zapowiedź zwiększenia pensum, pomijając już racje merytoryczne, zwiększy w oświacie chaos wytworzony na skutek reformy organizacyjnej. Ten chaos trzeba będzie pokonywać wspólnie z nauczycielami upokorzonymi niedawno spacyfikowanym strajkiem. Marzenia o szkole realizującej ambitny program, choćby wychowawczy, zdają się rozwiewać na naszych oczach – zresztą niezgodnie z ideowymi priorytetami prawicy.

Rzecz w tym, że te priorytety przepadają w zderzeniu ze skalą rozdawnictwa. Które to rozdawnictwo ułatwia wyborcom łykanie programu partii eurosceptycznej i konserwatywnej. Możliwe, że prawica coś więcej na temat swoich zamiarów dotyczących edukacji czy służby zdrowia powie w nowym programie, który ma być jednak pisany podczas wakacji. Czy – na przykład – aktualna jest deklaracja sprzed paru lat, że w kolejnej kadencji odpowiedzią na trudności służby zdrowia ma być finansowanie jej z budżetu państwa, a nie w systemie ubezpieczeniowym? Deklaracja dodajmy tyleż kontrowersyjna, co fundamentalna. Możliwe zresztą, że zdani będziemy do wyborczego października na przypadkowe zapowiedzi i domysły. Choć na przykład z polskimi szkołami coś trzeba będzie zrobić we wrześniu.

Liberalnej opozycji zarzuca się często, że niedostatecznie korzysta z tych wszystkich rządowych kłopotów. Nie jest to prawda – o zdrowiu czy edukacji mówi ostatnio 24 godziny na dobę, i ustami swoich polityków, i poprzez bliskie sobie media. Skuteczność tego mówienia jest wszakże ograniczona, skoro rządzący policzyli sobie, że ani niepełnosprawni, ani pacjenci z lekarzami, ani nauczyciele nie są im w zasadzie potrzebni do uzyskania większości.

PO daje jeszcze więcej

Ale jest i inny powód tej nieskuteczności. Polscy wyborcy mają słabą pamięć, nie na tyle jednak słabą, aby kojarzyć Platformę ze złotymi czasami w polskich szpitalach czy placówkach edukacyjnych. Tymczasem dawna filozofia tej formacji „nie mamy na nic pieniędzy" została zastąpiona filozofią nową, chyba bardziej jeszcze kontrowersyjną.

Jednym z punktów „szóstki Schetyny" jest podniesienie pensji nauczycielom. Dziś znacząca większość tego środowiska to potencjalni wyborcy głównej partii opozycyjnej. W stosunku do służby zdrowia już w kampanii europejskiej napisano bardzo szczegółowe zapowiedzi konkretnych regulacji proceduralnych i organizacyjnych przedsięwzięć. A jednak o ile w ogóle nie wiemy, jak PO chce zagwarantować Polakom trzytygodniowy czas czekania na wizytę u specjalisty, o tyle wszystkie te rekomendacje razem wymagają jednego: radykalnie podniesionych finansowych nakładów.

Razem z generalną zapowiedzią: „nic, co przyznane, nie będzie odebrane" (Schetyna powtórzył ją raz jeszcze na konwencji programowej), tworzy to wyzwanie ponad siły kogokolwiek. I czyni z partii niegdyś budżetowej odpowiedzialności i liberalnych koneksji formację skrajnego populizmu na wzór dawnej KPN. Gdyby traktować samą „szóstkę Schetyny" serio, trzeba by się spodziewać scenariusza wenezuelskiego.

Zwłaszcza że PR-owska logika: „dodajmy coś jeszcze ponad obietnice PiS", ma swoje prawa. Dodano pomysł dopłat do najniższych pensji, niejasny, nie wiadomo, z jakimi konsekwencjami. Rozważania polityków PO, że trzeba premiować zawodowo najaktywniejszych, brzmiały przekonująco. Ale czy równie przekonujące było dodanie do 40 miliardów z „piątki Kaczyńskiego" kolejnych 30 miliardów – na pensje?

Zarazem Platforma właściwie skopiowała obecną filozofię PiS. Do kolejnych wielkich wydatków należy dodać obietnicę obniżania, a nie śrubowania, obciążeń podatkowych. Do pewnego stopnia, przy założeniu, że skuteczność ściągania podatków będzie się wciąż poprawiać, to budżet może się nawet domknąć, ale czy będzie się domykać bez końca? Tymczasem w wersji Platformy obniżki PIT czy zwolnienia początkujących przedsiębiorców z ZUS mają być większe niż wszystko to, co obniża lub chce obniżać ekipa Morawieckiego.

To wywołało zabawną krytykę języka, jakim mówi dziś PO, ze strony nielicznych socjaldemokratów niepretendujących do koalicji ze Schetyną. Zauważono tam ze zgrozą powrót do filozofii Balcerowicza. Powoływano się na takie dodatkowe „ozdobniki" jak zapowiedź ograniczania kontroli skarbowych, co ma tyle wad, ile zalet, bo może oznaczać rezygnację z patologii związanych z nękaniem biznesu, a może całkowite rozbrojenie aparatu fiskalnego. Trudno tu jednak mówić o cofnięciu się do czasów neoliberalnych – to wręcz absurd. Te 30 miliardów na dziwaczne dorzucanie się państwa do pensji podważa wszelkie reguły klasycznej ekonomii.

Liberałowie przyczajeni za populizmem

Zarazem po drugiej stronie... No właśnie. Dużo zabawy mógł dostarczyć komentarz Witolda Gadomskiego, jednego z najbardziej liberalnych komentatorów ekonomicznych „Gazety Wyborczej", który najwyraźniej na zamówienie polityczne zdawkowo i bez przekonania pochwalił pakiet Schetyny. „Bez rozdawnictwa, acz wrażliwy społecznie" – tak widzi go dawny poseł KLD. Nic dziwnego, że takie ekstrawaganckie pomysły jak dopłaty do pensji nie zostały przezeń w ogóle opisane, podobnie jak zapowiedź utrwalenia 13. emerytury. Gadomski szukał osłody w rzeczach marginalnych: w zamiarze dania większych pieniędzy samorządom czy odpolitycznieniu spółek Skarbu Państwa (Schetyna ma skądinąd wielki dorobek w ich upolitycznianiu). Istoty, a jest nią pełna kapitulacja wobec rozdawniczej zasady, publicysta nawet nie musnął.

Inni reprezentanci klasycznego czy liberalnego sposobu myślenia milczą, na czele z Leszkiem Balcerowiczem. A przecież powinni krytykować, bić na alarm. Myślę, że to milczenie to także źródło kolejnej nieskuteczności w licytacji z rozdawnictwem PiS. Ludzie nie wierzą, że to naprawdę, bo gdyby było naprawdę, stanowiłoby źródło wielkiego sporu. Tymczasem liberałowie, rasowi wolnorynkowcy, także wpływowi biznesmeni nabrali wody w usta, bo priorytetem jest dla nich polityczna skuteczność w walce z PiS. To ich czyni jednak jeszcze mniej skutecznymi. A wraz z nimi partię, w którą inwestują – z braku innej.

Przy okazji na margines tego starcia jest spychane polskie państwo, jego kondycja i koszta. PiS zdawał się serio przejmować jego bolączkami. I odłożył na bok choćby techniczne usprawnienie administracji, lepsze wyposażenie policji czy sądów, modernizację wojska, bo go na to nie stać. Nawet podjęta akcja przywracania komunikacyjnych połączeń jest połowiczna, wręcz nieśmiała, wobec wielkich sum dawanych ludziom do ręki. PO musi to uczynić także – jeśli serio traktuje swoją trylionową kampanię. Myślę, że Schetyna sam nie ma pojęcia, jak wybrnąłby z logiki swoich zapowiedzi. Może dlatego jeszcze mniej wierzy w swoje zwycięstwo.

Musimy poczekać do napisania kompletnych programów przez obie główne siły, aby wydać ostateczny werdykt. Także o czym to będzie w pierwszym rzędzie kampania. Można by teraz badać jeden segment rzeczywistości po drugim. Ale i miejsca na to za mało, i wciąż nie wszystko wiemy.

Demokracja, LGBT, klimat

Grzegorz Schetyna zapowiedział skasowanie wszystkich patologii ustrojowych będących dziełem PiS jedną ustawą. Nie będzie to proste i nie obędzie się bez koszmarnych skutków. Delegalizacja całych instytucji (nowa KRS) czy pozbywanie się ludzi z kluczowych urzędów (członkowie TK) pociągałoby za sobą pytanie o prawne konsekwencje ich decyzji, łącznie z personalnymi. Paradoksalnie, przy uznaniu, że PiS zrobił wiele, aby uzależnić od siebie choćby sferę sądownictwa, to państwo Platformy po tej hipotetycznej zmianie jawiłoby się jako pole jeszcze większego chaosu, zamordyzmu i permanentnej czystki.

Przy okazji nie znamy realnych zamiarów samego PiS. Czy zamierza pogłębiać swoje rewolucyjne pomysły, choćby wobec sądów czy zagranicznych mediów, czy przeciwnie – trudności z pokonaniem oporów europejskich instytucji uczynią go w drugiej kadencji ostrożniejszym? Platformie można by za to zadać pytanie, czy jedynym jej celem jest przywrócenie ustrojowego i personalnego status quo sprzed rządów PiS. W obozie liberalnej opozycji bodaj jeden Kazimierz Ujazdowski nawoływał, dość nieśmiało, do przedstawienia własnego scenariusza naprawy wymiaru sprawiedliwości. W jakim stopniu jego głos znajdzie potwierdzenie w szczegółowym programie?

Ten sam Schetyna podjął w ostatniej chwili decyzję o wpisaniu do swego planu tak zwanych związków partnerskich. Zrobił to po załamaniu się negocjacji koalicyjnych z ludowcami. Środowiska LGBT mają do niego pretensję, że tak późno i tak słabo – nie ma mowy o małżeństwach, a uzasadnienie jest pragmatyczne: ludzie mają prawo do informacji o stanie zdrowia swoich bliskich w szpitalach i do dziedziczenia po nich.

Można by mu odpowiedzieć, że dziś każdy może, idąc do szpitala, upoważnić dowolną osobę do odwiedzin i zasięgania informacji. Co do dziedziczenia, wystarczyłoby zmienić prawo spadkowe tak, aby nie dyskryminować osób niebędących krewnymi. Oczywiście ten spokojny ton objaśniania prawnej zmiany ma rozbroić ideologiczne emocje wokół tych związków. To jednak część obozu PO zrobiła wcześniej sporo, aby te emocje podsycić, choćby warszawską Kartą praw LGBT. Jeszcze mocniej dbają o to same środowiska mniejszości seksualnych, zmieniając już podczas kampanii europejskiej parady równości w krzykliwe i wulgarne manifestacje antykatolickie. Najwyraźniej nie wyszło to liberalnej opozycji na zdrowie.

Ta kampania musi być starciem skrajnie odmiennych wizji światopoglądowych, co zresztą odzwierciedla stan kontrowersji na całym świecie. Nie zmienia to faktu, że Platforma do tej pory ma skromny dorobek w promowaniu obyczajowej czy antykościelnej rewolucji. Z kolei PiS nie jest aż tak twardy w jej powstrzymywaniu, jak by to wynikało z retoryki niektórych jego polityków. Przez cztery lata „nie udało mu się" zaostrzyć ustawodawstwa antyaborcyjnego.

Wprowadzając do swojej „szóstki" zapowiedź rezygnacji z energii węglowej w ciągu 30 lat, politycy Platformy znajdują punkt może najbardziej odróżniający ich od rządzącej prawicy. I pozwalający znaleźć wspólny język z młodszymi wyborcami. Prawica jest z założenia mniej ekologiczna, przywiązana do węgla, a szerzej do interesów tych ludzi, którzy na poszukiwaniach nowych źródeł energii raczej stracą, niż zyskają.

Ale z ręką na sercu, kto z polityków PO jest do końca pewien, co będzie za 30 lat? Kto z nich ma pomysł na Śląsk żyjący dziś nadal z węgla. Kto nie zerka na Niemcy, które w swoich rządowych dokumentach maskują zamiar uprawiania znacznie bardziej konserwatywnej polityki energetycznej, niż by to wynikało z progresywnej retoryki?

Z drugiej strony, żeby być w tych kwestiach wiarogodnym, Schetyna musiałby coś począć ze swoimi samorządowymi notablami. W wielkich miastach to często urzędnicy związani z PO wycinają na potęgę drzewa i betonują zielone tereny, psując klimat. I chyba nie mają zamiaru z tym skończyć, bo dyktuje im to nie ideologia, ale interesy.

Klincz populistyczny trwa

Dużych różnic jest więc sporo, ale prawie każda z nich komplikuje się po poskrobaniu, ma jeszcze drugie lub trzecie dno. Są naturalnie odmienne wizje obecności w Europie i w cywilizowanym świecie. Jest bardziej centralistyczne podejście PiS do zarządzania państwem i nawet do polityki historycznej, wynikające z przekonania, że Polska musi być bytem zwartym i jednolitym, broniącym w ten sposób swoich interesów. Obóz Schetyny nie ma nic przeciw wchodzeniu do Europy regionami, choć naturalnie i w tym względzie partyjna propaganda przeciwnika wyprzedza niekiedy rzeczywistość. Może to nawet różnica najbardziej fundamentalna, opisująca najprecyzyjniej oba obozy.

Ale choć pojawi się ona w dyskursie między partiami, najwięcej miejsca zajmie i tak licytowanie się rozdawnictwem. Niwelującym do pewnego stopnia społeczne rozwarstwienie, bo przecież mamy tu do czynienia z redystrybucją, a nie prostym oddaniem tego, co zabrano w formie podatków. Ale już dawno przekraczającym granice zdrowego rozsądku.

Rozpoczął tę licytację PiS, dziś zaś obie główne partie zwarły się w rozpaczliwym klinczu. Słabością opozycji jest to, że nie ma w jej gronie nikogo z odpowiednim autorytetem, kto mógłby tę spiralę przerwać. Wiedzieliśmy o tym już przed obiema konwencjami i chyba do października nic się w tej mierze nie zmieni. Najwyżej padną obietnice jeszcze bardziej zuchwałe i niedorzeczne.

Jeszcze nie do końca znamy mapę konkurujących list wyborczych, a już wciągnięto nas w grę programami. Skoro Jarosław Kaczyński zagrał na początku roku „piątką", Grzegorz Schetyna musiał sobie sprawić na start nowej kampanii „szóstkę". I tak, przynajmniej w PR-owskim sensie, wyszedł z tej licytacji niekoniecznie jako zwycięzca.

Jego hasła nałożyły się na stresujące spekulacje, z kim jego partia pójdzie w wyborczej koalicji. „Szóstka" miała to przykryć, ale nie do końca to się udało – opozycja wciąż jest spóźniona. Przecież w tym samym czasie spokojni, syci sondażami liderzy rządzącej prawicy najpierw odegrali spektakl programowej debaty w Katowicach o tym, co przez cztery lata zrealizowali, a potem pokazali swoje listy wyborcze. Przekaz był prosty – my się już nie ścigamy, my się chwalimy. A po drugiej stronie wciąż się gorączkowo zastanawiano, jak pozyskać Kosiniaka-Kamysza i co począć z Czarzastym.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy