Jeszcze nie do końca znamy mapę konkurujących list wyborczych, a już wciągnięto nas w grę programami. Skoro Jarosław Kaczyński zagrał na początku roku „piątką", Grzegorz Schetyna musiał sobie sprawić na start nowej kampanii „szóstkę". I tak, przynajmniej w PR-owskim sensie, wyszedł z tej licytacji niekoniecznie jako zwycięzca.
Jego hasła nałożyły się na stresujące spekulacje, z kim jego partia pójdzie w wyborczej koalicji. „Szóstka" miała to przykryć, ale nie do końca to się udało – opozycja wciąż jest spóźniona. Przecież w tym samym czasie spokojni, syci sondażami liderzy rządzącej prawicy najpierw odegrali spektakl programowej debaty w Katowicach o tym, co przez cztery lata zrealizowali, a potem pokazali swoje listy wyborcze. Przekaz był prosty – my się już nie ścigamy, my się chwalimy. A po drugiej stronie wciąż się gorączkowo zastanawiano, jak pozyskać Kosiniaka-Kamysza i co począć z Czarzastym.
PiS zachwycony sobą
Co do jednego mamy pewność: zderzyły się dwie siły, między którymi będziemy realnie wybierać. Politycy PiS powtarzają, że ich przeciwnikom z PO antypisizm zastąpił program. Ale przecież powrót – głównie w sferze ustrojowej – do tego, co było przed 2015 r., to wizja spójna, nawet jeśli niekompletna. Z kolei zarzut, że rządząca prawica sprowadziła swoje rządy do mechanicznego rozdawnictwa, też niczego nie objaśnia. To rozdawnictwo, nawet jeśli osłaniało mniej popularne poczynania, zmieniło naturę państwa, społeczeństwa i polskiej polityki bardziej niż cokolwiek innego. Wciągając do współudziału także partie opozycji.
PiS zdecydował się na akademię ku własnej czci upozowaną na naukowe seminarium. Przypominał nią na dokładkę, że w tych samych Katowicach przed czterema laty wykuwał się program zwycięzców. Jakiż to kontrast z kondycją bezładnego, przeczulonego i podatnego na prowokacje pospolitego ruszenia, jakim był tenże PiS przed rokiem 2015. Na konwencji programowej nawet wzięci „z rynku" ekonomiści typu Krzysztofa Rybińskiego częściej gratulowali rządzącym, niż przypominali o słabych punktach, choćby o niedostatecznym wskaźniku inwestycji. I nawet trudno się dziwić. Kierując się przesądami lat poprzednich, nie zdołalibyśmy uwierzyć w rząd, który używa już nie pompy, ale sikawki z funduszami, a jednak zachowuje jako tako poprawny stan finansów publicznych, trzyma nisko poziom bezrobocia, nie rozkręcając równocześnie nadmiernie inflacji itd. Keynesowski mechanizm napędzania rozwoju poprzez popyt okazał się skuteczny. Po prostu cuda.
Słabości widać gdzie indziej. Oto nagle przyspieszono prace nad ustawą mającą poprawić dolę frankowiczów. Blokowaną kilkakrotnie na wyraźne życzenie rządu, uchwaloną po to, aby się pochwalić kompletem „spełnionych obietnic". Tyle że ustawę zupełnie wykastrowano, rezygnując nawet z namiastek przewalutowania. Przy bierności jej formalnego inicjatora, czyli prezydenta Andrzeja Dudy. Nie wdając się w spór, czy to finał słuszny czy nie, warto przypomnieć, że oskarżenia o bierność wobec tego problemu były ważnym elementem rozliczania ośmioletnich rządów PO. Ale potem wykalkulowano, że specyficzne, radykalizujące się środowisko odbiorców frankowych kredytów, walczących głównie w internecie, nie musi być potrzebne do zwycięstwa.