Jego frazy zstąpiły do łagrowej otchłani. Jak jakaś niejasna obietnica, pokrętna droga powrotu do świata żywych. Mordercy szeptali przed snem „Zwierząt zaś, tych braci naszych mniejszych / Nidy ich nie biłem ja po łbie". Gwałciciele tatuowali sobie na piersiach i bicepsach „Jak płonąć – to już tak by spłonąć / Kto spłonął gorzeć już nie będzie". Tonem, w którym nie było krzty skruchy ani dumy, podawano sobie te wiersze jak hasło „Rozsiałem ja po świecie dzieci swe" i odzew – „I żonę też / Nietrudno było oddać". Chociaż Jesienin sam miał w sobie sporo z chuligana, proces uznawania jego poezji za swoją przez świat zbrodni pozostaje zagadką. Większą część jego twórczości odrzucono, z tego, co zostało – wiele przerobiono i po błatniacku udoskonalono. Musiała jednak ta poezja być utrzymana w pewnym nastroju i tonacji, stanie ducha, który okazał się do czegoś potrzebny bezdusznym masom. Do czego – nie wiadomo ani nawet domyślać się nie ma po co. I właśnie to jest w tej historii najważniejsze.
O Jesieninie i jego zdegenerowanych miłośnikach przypomniał mi w ostatnich tygodniach spór wokół opłaty reprograficznej. Podatku, który jako społeczeństwo będziemy odprowadzać na rzecz artystów, lecz tylko tych zawodowych. Od kilkunastu dni zapewniających ustami swoich przedstawicieli o tym, jak bardzo są nam niezbędni. Że proponowana opłata jest tylko ułamkiem długu, o którego istnieniu wielkodusznie dotąd nie wspominali.
A w rzeczywistości ustawa ta jest jak wysłanie do sądu papierów rozwodowych. Sformalizowanie rozpadu małżeństwa, które od dawna było fikcją. Żyliśmy obok siebie, coraz mniej się sobą nawzajem interesując. Znikały kolejne miejsca, w których mogliśmy się ze sobą spotkać, chwile, kiedy dane było nam się usłyszeć. Opłata reprograficzna to w rzeczywistości alimenty, jakie społeczeństwo wypłacić ma partnerowi, z którym nic go już nie wiąże. Bądźmy szczerzy – kiedy będzie już po wszystkim, ulży obu stronom. Zaczną wreszcie nowe życie, nie wchodząc sobie wzajemnie w drogę.
Wątpię, aby Jesieninowi przyszło do głowy domagać się uiszczenia opłaty reprograficznej od zwyrodnialców tatuujących swe ciała jego frazami. Głównie dlatego, że jeżeli gdzieś już mogłaby się zrealizować socjalistyczna utopia, to światem tym jest właśnie poezja. Nigdzie indziej dogmat społecznej własności środków produkcji nie jest tak bardzo na miejscu. Wolny rynek umywa tu swoje niewidzialne ręce. Kiedy tylko zostaje zapisane słowo, wydobyty dźwięk, naniesiona barwa – przestają one być faktyczną własnością ich autora. Wyruszają w świat, koleje ich losu pozostają nieznane. I tak właśnie powinno być. Bo jeżeli już mówimy o czyimkolwiek prawie, o tym, co się komu i na jakich zasadach należy, to nie można pomijać powszechnego i uniwersalnego prawa do poezji.
Błatniacka miłość do fraz Jesienina to najlepszy dowód, że każda profesja i nawet najbardziej podły sposób życia domagają się upoetycznienia. Nawet zbrodnia chce być piękna i zaklęta w wieczności. I ma do tego prawo, jak wszystko, co robimy. Nie ma nic ukrytego, co by na końcu czasów nie miało stać się jawne. Poezja to tylko odbicie naszych decyzji i czynów w wieczności. Dla jednych zapowiedź kary, dla innych – nagrody. Dlatego też wszystkim należy się po równo.